Post
by LEO » Mon Oct 20, 2003 10:22 pm
3. LEGENDA O RODZINIE
„Człowiek mógłby żyć samotnie przez całe życie. Ale chociaż sam mógłby wykopać swój własny grób, musi mieć kogoś kto go pochowa”. James Joyce.
I dynastia przetrwała.
Dynastia, której władca nie był tej samej rasy co jego naród.
Dynastia, która miała królową, która nie była żoną króla.
Dynastia, której król nie przedstawił swej żony swemu ludowi.
Dynastia, której królowa miała męża, który nigdy tam się nie urodził.
Dynastia, która liczyła na potomka, który istniał, ponieważ jego ojciec popełnił błąd.
I pomimo faktu, że dynastia trwała tak długo przed nimi, to właśnie oni ja zapoczątkowali.
A drzewo stało. Wśród innych. Wiatr próbował je złamać, ale ono potrafiło ugiąć się przed jego naporem. Powyrywał mu gałęzie i zerwał korę, ale ono nadal stało. Słońce próbowało je wysuszyć, ale wtedy ono chciwe życia wypuściło jeszcze głębiej swe korzenie i zachłannie czerpało najmniejsze drobinki wody, by przetrwać. Dawało schronienie zwierzętom. Ale przyszedł człowiek i wszystko się zmieniło. Na zawsze. Potrzeba było miejsca dla człowieka. Więc ginęły kolejne drzewa. Jedno po drugim. I w końcu przyszła pora na to drzewo, które kiedyś tak bardzo pragnęło przetrwać, żyć. I człowiek zobaczył jak stare ono jest. I postanowił je oszczędzić. I stoi samotne drzewo pośród dżungli domów i wieżowców. Ma wodę i odrobinę słońca. Za mało by chcieć żyć, za dużo by móc umrzeć... I przeżył On. Chciał pomścić. Chciał umrzeć. Ale w końcu pozostał tym, który przeżył. Może właśnie dlatego, że tak bardzo pragnął śmierci. Co cię nie zabije to cię wzmocni – mawiali ludzie. I po cóż? By móc patrzeć jak zostaje się samym? By w nagrodę za starość dostać powolną śmierć? Najważniejsze by potrafić wiedzieć, kiedy odejść... dopóki jest jeszcze ktoś, komu zależy, bo nie można przecież pogrzebać wszystkich...
Stojąc tu
Starzec powiedział do mnie
zanim powstały te zatłoczone dziś ulice
stało tu moje drzewo marzeń
Pod nim zwykł był siedzieć
przez godziny
teraz postęp zabrał
co tylko mógł
I ciężko mu teraz
czuje zbliżający się zmierzch
jakże by pragnął znów
usiąść pod swoim drzewem marzeń
pokonał strach by się na nie wspiąć
czas stanął w miejscu
gdy dziewczyna, którą pocałował jako pierwszą
obiecała mu, że będzie jego
pamiętał słowa matki
co pod tym drzewem padły
”nie ważne co się stanie”
Mym dzieckiem pozostaniesz”
”mamo, proszę przyjdź
drzewo marzeń umiera”
powietrze staje się gęste
strachu już nie mogę ukryć
drzewo umarło
Nie masz litości?
rzeczy, które robię
Nie zaprzeczam im
jednak ten uśmiech
zwodniczy jak niebezpieczeństwo
nie zaprzeczam mu
w głębi siebie wiem
że opuściłbym cię
gdybym miał siłę
by cię opuścić
pozostawić własnym sprawom
nie powiesz nic?
Zniesiesz żal?
nie proszę o wiele
ale proszę, odezwij się?
Od początku
wiedziała, że jej się uda
że pójdzie łatwo dopóki
osiągnie pewien poziom
adoratorzy zjawiali się hordami
by leżeć na jej śladach
oddała wszystko co miała
lecz blask klejnotów pobladł
teraz jej ciężko
czuje nadchodzący zmrok
jak do tego doszło, że wszystko się rozpadło?
pije by zapełnić pustkę
uśmiech najsłodszych kwiatów
zwiądł i zgorzkniał
czarne łzy znaczą policzki
dawniej tak uwielbiane
wspomina, że gdy była mała
na kolanach swego taty
obiecał jej
”zawsze będziesz moim maleństwem”
”Tato, chodź szybko
drzewo marzeń zwiędło
nie potrafię odnaleźć drogi do domu
nie mam się gdzie ukryć
zginęło moje marzeń drzewo”
Gdybym miał siłę by
zostawić cię
twojemu przeznaczeniu
Nie powiesz nic?
Zniesiesz żal?
Nie proszę o wiele
Lecz błagam, odezwij się?
Cofnij czas, zabierz mnie tam...
Błagam, ocal mnie. (Dave Matthews Band – The dreaming tree)
Dynastia to rodzina. Czym jest rodzina, jeśli nie ojcem, matką i dziećmi? Czym jest dynastia, której potomkowie nie mają ani matki, ani ojca? Jak nazwać dynastię, która ma dwie rodziny, a żadna nie jest prawdziwą? Po wielu miejscach krążą legendy o Jego rodzicach. Ponoć nigdy nie wiedzieli do końca kim są ich dzieci. Ani jedni, ani drudzy. Nikt z nich nie potrafił poznać własnego dziecka. Legendy głoszą, że Seniorzy dynastii pragnęli dobrze, ale korona nakłada pewne zobowiązania, które wytyczają drogę dla kolejnych pokoleń. One nie mają wyjścia. I powiadają, że być może On byłby taki sam jak jego Ojciec, ten który władał przed nim, ale czymkolwiek jest przeznaczenie, wkroczyło ono w plany Starego władcy. A matka? Kimże była ta, która kochała za każdym razem? Za każdym razem widziała cień nadziei. Czy popełniła błąd próbując odtworzyć przeszłość? To, co nie powinno było się odrodzić? Czy ktokolwiek może decydować o sprawach boskich? Kim lub czym jest Bóg, skoro pozwala ingerować w swoje plany? Pozwala, by miłość matki pokonała śmierć, by istniała bezwarunkowo. Za każdym razem. Bo czym jest miłość bezwarunkowa? Kto powinien pokazać, na czym ona polega? Jak nazwać kogoś, kto nigdy nie poznał znaczenia kluczowych słów? Jak nazwać tego, kto całe życie szukał odpowiedzi i znaczenia tych właśnie kluczowych słów, by w końcu poznać prawdę i sens słowa a następnie oddać własne dziecko, by uratować mu życie ? On, jego matka... Ludzie, którzy bywali w jego otoczeniu zanim jeszcze nie odgrodził się od nich mawiali, że więcej w nim było z matki, niż z ojca. I to go zgubiło. Chciał zawsze dobrze, kochał i miłość liczyła się dla niego najwięcej. Wszyscy doskonale wiedzieli, że małżeństwo władców, to małżeństwo z rozsądku. Powiela się te same schematy, podąża utartymi ścieżkami, a historia uwielbia zataczać koło i powtarzać się. Nie ma wyjątków...
Rodzice... ci, którzy wzięli na wychowanie cudze dzieci i postanowili dać im dom, rodzice - o ile w ogóle mogli nimi tak naprawdę być...Ponoć ktoś im pokazał TE taśmy, które jego ludzie wykradli... ponoć poznali prawdę... Legenda mówi, że kobieta, która kiedyś bardzo pragnęła być jego matką nie chciała wierzyć temu, co zobaczyła... chciała zbliżyć się, ale straciła go. Bezpowrotnie. Tyle razy cierpiał, a jej nie było w pobliżu. Straciła go wtedy, ponieważ nie potrafiła wyczytać z jego twarzy tego, co musiał przejść sam. Nigdy go nie poznała, nigdy jej na to nie pozwolił, nigdy nie pozwolił na to sobie. Zawsze był sam, chociaż nienawidził tego, nienawidził swojej inności, a ona... ona patrzyła na niego i starała sobie przypomnieć jaki był kiedyś, jakim był dzieckiem, ale on nigdy nim nie był, on zawsze był dorosły i zawsze poważny, samotny... Pragnęła pogłaskać go po głowie, ale on bał się bliskości. Wtedy, gdy spotkał swych rodziców, chciała dotknąć jego policzka. Zatrzymał jej dłoń w połowie drogi. Łzy popłynęły po jej twarzy. A potem, potem przy tych, których nie potrafił nigdy tak naprawdę pokochać, nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że się bał. Ojciec nie potrafił zrozumieć. Nie rozumiał. Nie wiedział jak go usprawiedliwić, chyba nie uważał, że to usprawiedliwienie mu się należało. Nie wolno było zabijać, nikomu, nikt nie ma prawa odbierać życia i ponoć tak powiedział. Ojciec nie mógł zrozumieć, że i iuch czeka wygnanie, które uratuje im życie, bo za wszelką cenę należy chronić to, co jeszcze daje odrobinę poczucia normalności. Jedyną różę dusi się pod kloszem, by uchronić ją od mrozów...Nie zostawił im wyboru, to był zbyt ryzykowny luksus. Nie zostawił nikogo, kto mógł jeszcze zostać skrzywdzony. Nie wiadomo dokładnie jak i gdzie, ale zabrał ich ze sobą...
Ulice są inne*
Zmieniają się twarze
Takie będzie moje miasto
Nie znam go już
Tej godziny sama jestem obca
Bez ojczyzny
Pamiętam, że byłeś tam
Każdą emocję
Każde prawdziwe oddanie
Zawsze, wszędzie
Domy są inne*
Głosy są inne
To będzie moje miasto
Którego nie znam już
Tej godziny jestem sama obca
Bez ojczyzny
Pamiętam, że byłeś tam
Każdą emocję
Każde prawdziwe oddanie
Zawsze, wszędzie
Wszystkie lata mijają
Zmieniają się losy
To będzie moje miasto
Którego już nie znam
Tej godziny jestem sama obca
Bez ojczyzny...
Podczas tego jednego święta w roku ulice wypełniały tłumy, które nie miały celu innego, jak po prostu bawić się. By pamiętać, by oddać cześć i pokłon, by potwierdzić, że dziękują ... nadal. Dźwięki różnorodnych instrumentów stapiały się w jeden rytm. Jeden układ nut snuł się echem przez ulice, mury domów i przenikał przez skórę do krwi. Kolorowe stroje podskakiwały w rytm muzyki, która niosła radość wszystkim, oprócz... a to przecież było i dla Niego, i dla Niej... uśmiechy radości, zadowolenie, że wreszcie nikt nie umrze więcej, że nie ma głodu a choroby nie są już żniwiarzem wszech czasów... splecione dłonie wznosiły się ku górze i opadały swobodnie na dół, rąbki spódnic falowały podczas obrotów, jak w zwolnionym tempie było widać zbliżające się do klaśnięcia dłonie... bransolety dźwięczały na nadgarstkach i kostkach stóp...rytm szczęścia... Stopy w takt muzyki uderzały o podłoże, jednocześnie lub naprzemiennie... Kobiety przyozdobione klejnotami nie bały się ich pokazywać, nie bały się szczycić swą urodą, długie korale i kolczyki wraz z ruchem podskakiwały i starając się podążyć w nadanym im siłą obrotu kierunku brutalnie zawracały wraz z jego zmianą Tej jednej nocy blask pochodni oznaczał wyłącznie bezpieczeństwo, tej jednej nocy uśmiech był zaproszeniem, zachętą, prośbą...
Płomienie pochodni rozświetlały mrok nocy, przyciągały innych z najodleglejszych zakątków metropolii. Tysiące świateł rozświetlało noc dając ciepło i przyciągając owady, których skrzydła topiły się od płomieni...a On patrzył i żałował, że tak właśnie musi być. Niektóre motyle żyją tylko w nocy i pragną światła, ale ono zabija je, przyciąga i niszczy... Przyciąga i niszczy... jego motyl spłonął w wątpliwym świetle. To o tym musiał myśleć, gdy odwracał się wtedy od okiennic i chował w mrocznym wnętrzu kamiennej komnaty... Większość domyślała się powodu jego smutku, powodu, dla którego nigdy nie pojawił się pośród korowodu, który niczym legendarny ziemski chiński wąż wił się wokół pałacowych murów... Wystarczyło im, że spoglądając w jego okna widzieli je uchylone. Domyślali się, że On tam jest... Wiedzieli, że patrzy na błyszczące starym złotem i pomarańczem gwiazdy i księżyce skrywające swe okazałe kształty za ciężkimi chmurami. Ponoć kiedyś patrzył w niebo szukając swego domu. Teraz robił to samo, tyko w jego oczach nie było radości na myśl, że gdzieś może być lepiej.
Tysiące kwiatów, tysiące płatków i pączków, które ktoś przywiózł stamtąd, które z pietyzmem hodował dając im ziemię, dając wodę, pilnował, by rosły i miały kolce, by były białe. Nikt nie wie, czemu akurat białe, symbol czystości i śmierci. Legenda mówi, że mają z Nią związek, ale przecież nie była niewinna, ani ona, ani on, ale przecież oboje byli martwi.
Ponoć ona wtedy wchodziła do niego. Cicho stąpała by go nie wystraszyć, chociaż doskonale wiedziała, że słyszał jej kroki jeszcze za drzwiami. Nie pozwalał jej się do siebie za bardzo zbliżać. Więc siadała cicho i patrzyła na jego opuszczoną głowę i wzrok skierowane na puste, zwrócone do góry dłonie. Siadał na brzegu łóżka opierając łokcie na kolanach, a jego głowa opadała ciężko obarczona wszystkimi wspomnieniami. Była blisko i była jedyną osobą, która go mogła takim zobaczyć. Tak mówiły legendy. Podczas gdy inni się bawili ona siedziała w ciemnościach patrząc na niego, a on czując jej obecność uspakajał się i zasypiał. Wtedy siadała bliżej. Tak blisko, że gdy wyciągała drżącą dłoń i zbliżała ją do jego ramienia czuła jego ciepło. Robiła tak co noc, jakby chciała się przekonać, czy posąg którym był na co dzień jest faktycznie żywym ciałem, w którym płynie krew, jego własna, nie ta przelana, ta cudza, tylko jego własna...
A on, zanim zapadał w coś, co kiedyś było snem, wiedział, że siostra jest za drzwiami, wiedział, że ona zawsze wie, kto jest u niego i wiedział, że jak zawsze nie zapyta co się tam działo, bo chociaż nie działo się nic to jednak za każdym razem zdarzało się wiele. Również u niej. Ona też się zmieniła, ale najgorsze było to, że wiedział o tym tylko On i nikt więcej... nikt ich nie znał tak dobrze jak oni sami... i nikt nie był w stanie im pomóc. Więc On zasypiał widząc jak skulona płacze w kącie komnaty, ale nie potrafił jej przytulić. Nie potrafił dodać jej otuchy, nie potrafił skłamać. Tego nigdy nie potrafił...
Wiecznie obcy...
Wiecznie inni...
Wiecznie sami...
Ona pragnęła tańczyć wraz z innymi, śmiać się jak dawniej, krzyczeć, kochać, szaleć, ale jedyne co potrafiła to osunąć się przytulona do ściany odgradzającej ją od brata i płakać... Kiedyś, tam, byli inni, potrafiła kłamać. Tu nie potrafiła oszukać nikogo. Teraz było łatwiej, ponieważ za nim przybywali inni im podobni, ale piętno i tak zrobiło swoje. Patrzyła w lustro, na siebie i na przemykający się przez palce czas... znała każdą bliznę, każdą zmarszczkę... żadnej nie pozwoliła usunąć... jak brat... to były talizmany... nie miała nikogo już... umierała tak samo jak on... tylko znacznie wolniej... żyła nadzieją, że będzie miała dom, ale czym był dom, skoro nie mogła poznać swoich rodziców, czym była wolność, skoro nie mogła żyć tam gdzie chciała, czym śmierć, skoro o swojej własnej nie mogła zadecydować? Więc trwała jak skała. Przy Nim. Łudząc się nadzieją, że jest potrzebna. Bo była, ale żadne z nich nigdy się do tego nie przyznawało. To była ona. Królowa, która pełniła swą funkcję lepiej, niż niejeden władca i nie było to wymuszone. Wszyscy mówili, że była do tego stworzona. Służba wiedziała najwięcej. Ale wiedział też każdy żołnierz. Te dwie grupy mogły stworzyć najpełniejszy obraz rodzeństwa. On usuwał się w cień przed zwykłymi ludźmi. Przed każdym, kto nie był wrogiem. To potrafił od zawsze. Tylko teraz nie przepraszał. Nie miał kogo, a nawet gdyby ktoś się znalazł, On już nie potrafił. Ona była jego przewodnikiem po własnym domu, po twarzach służby, po twarzach żołnierzy, ona kazała przygotowywać mu posiłki i mówiła, że mu smakowało, chociaż prawdopodobnie On nie przywiązywał żadnej wagi do jedzenia. Przestało smakować, tak jak życie. Stało się koniecznością. Ale ona wiedziała, że te postaci, które przechodziły w ciszy koło ich komnat, one były i troszczyły się o nich. Nie z przymusu, nie z obowiązku, ale z miłości. To ona dbała, by czuli tę miłość i przywiązanie... Nie pozwoliłaby, by myśleli, ze są mu niepotrzebni. Nie pozwoliła dopuszczać do siebie myśli, że On już nikogo nie potrzebuje. To ona wydawała rozkazy i nikt nie śmiał się jej sprzeciwić, a gdy ruszali do decydującej walki zawsze była przy Nim, chociaż żaden taktyk by tego nie pochwalił. Ryzykowała, ale to nie było ryzyko dla niej. Gdyby zginęli, musieli zginąć oboje. Jeśli armia miała przegrać - jej Wódz przegrałby również, a jeśli i król, to i jego generał. Kolejne stare i samotne drzewo...
Szarzy ludzie, ci którzy widywali ją na ulicach pragnęli uściskać jej dłoń, pragnęli porozmawiać, ale ona wolała, by z nimi rozmawiał jej mąż...
On, ona – jego siostra i on – jego przyjaciel. Krąg trzech ludzi. Nie całkiem ludzi. Ale krąg. ... kamienne komnaty widywały śpieszące po stopniach z marmuru postaci, znikające za kolejnymi drzwiami... Była kobieta, która co noc przychodziła i siadała koło Niego. Czekała cierpliwie, aż pozwoli jej być przy nim gdy zaśnie... Legenda głosi, iż to właśnie ta kobieta wiedziała najlepiej co dzieje się za kamiennymi ścianami jego pokoi. To ona najczęściej widywała kobiety z nich wychodzące i za nimi znikające. Bezszelestnie stąpały po kamiennych posadzkach, by ... by być z Nim. Nikt nie wiedział skąd przybywają, gdzie je znalazł On, lub kto je dla niego wyszukiwał. Gdy rozmawiano o tym, a rozmawiano często, ale też zawsze półszeptem, rozmowa kierowała się ku Królowej. Jego siostrze. One zawsze miały jedną cechę. Nie przypominały Jej i nigdy ponownie nie odwiedziły pałacu. Nikt nie znał ich imion, nikt nie wiedział dokąd wracały, lub gdzie się udawały. Były jak dni, które mijały. Inne, a jednocześnie takie same. Były takie, jakimi zapamiętali je służący. Każdy widział co innego. Każdy szukał w nich tej wspólnej cechy. Nikt nie potrafił zrozumieć, czemu akurat te. Potrafili tylko zrozumieć Jego samotność i pewne potrzeby, którymi oszukiwał samego siebie. Ale On nie wdawał się w dyskusje. Był. Po prostu. Legendy głoszą, że jedna z nich wróciła i nie chciała odejść. Była piękna. Smukła, o dużych ciemnych oczach. Jednak znikła. Spośród osób spoza dynastii tylko stary lokaj widział ją ostatni. Widział jak rozmawiała z królową i to ponoć ona widziała ją ostatnią tak naprawdę... ale to już inna legenda.
Wszystkie mosty, które za sobą spaliłeś
Któregoś dnia cię dogonią
Któregoś dnia odkryjesz, że
Jesteś samotny
Kochanie, ja
Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić
Ale nadal nie potrafię sobie poradzić
Wszystkie upiory przeszłości odnalazły mnie
I jak moja przeszłość myślą, że do nich należę
W snach i ciemnych zaułkach okrążają mnie
Dopóki nie zapłaczę...
Daj mi czas, bym mógł to wszystko naprawić
Czas by wszystko to cofnąć
Czas, bym powiedział Ci co czuję
Czas bym naprawił błędy
Ale ty możesz
Odejść
Być sama
Cały czas analizować
Jak powinno być
Jeśli miłość to jest właściwe uczucie
Jakoś obmyślisz plan
Nie poddasz się
Kochanie
Każdy ci to powie...
Każdy
Potrzebujesz czasu, by to przemyśleć
Czasu, by zrozumieć słowa, które powiedziałem
Czasu, by pomyśleć o swoim życiu
Czasu, zanim wszystko to odrzucisz
Ja nie mam już czasu
By siedzieć, czekać
Lecz znajdę go
Jeśli powiesz, że właśnie mnie pragniesz
(Tracey Chapman – Bridges)
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "