Post
by Graalion » Mon Oct 25, 2004 3:59 am
Lubię oglądać zachody słońca. Zwłaszcza nad oceanem - obojętnie jakim. Byleby ziemskim; inne jakoś nie mają tej magii. Wenusjański jest piękniejszy, vixiański bardziej majestatyczny ... A jednak to właśnie ziemskie zachody słońca lubię oglądać najbardziej. Czy ma to jakiś związek z tym jak mrok powoli zagarnia wtedy świat? Z tym jak ciemność pożera resztki światła dnia? Być może. A może po prostu lubię tą ferię kolorów, które nigdy nie układają się w ten sam sposób.
Siedziałem ostatnio na jednej plaży, z kotem u boku. Nie brałem go ze sobą, sam przylazł. On chyba również lubi zachody słońca. Zwykle nie zwracam na niego uwagi, a on zdaje się odwdzięczać tym samym. Chodzę tam gdzie chcę - on również. I czasem po prostu nasze ścieżki przecinają się. Siedziałem teraz na piasku i obserwowałem szkarłatną poświatę nad krwistoczerwoną kulą chowającą się w toni. Kot siedział niedaleko mnie. Też to obserwował. Na tle słońca pojawił się jakiś statek, dobiegł mnie dźwięk syreny okrętowej. Przeszkadzał. Uniosłem brew, a niebo pokryło się chmurami. Zawiał wiatr, zrobiło się ciemno. Ludzie wypadli na pokład, dobiegły mnie ich zdziwione okrzyki. Wiatr ucichł. Nagle cały statek implodował, a potem wybuchł ciemnością. Wybuchł Mrokiem. W następnej sekundzie wszystko uległo dezintegracji. Rozpadło się na atomy. Wiatr zawiał ponownie, chmury rozproszyły się. Słońce jeszcze nie zniknęło, ale ten zachód miałem popsuty. Może mogłem nie bawić się w tą całą scenografię i po prostu anihilować ich z miejsca. Ale nie, nie chciało mi się. Zresztą ... to i tak nie miało znaczenia. Zniknąłem z plaży. Kot został. Może chciał obejrzeć zachód do końca.
Innym razem dryfowałem rozpuściwszy swoje ciało w Żywym Mroku; będąc jego częścią. Obejmowałem cały swe królestwo, każdy jego atom, materialny bądź metafizyczny. Dostrzegłem wtedy mego kota idącego dumnie jedną ze ścieżek. Skupiłem się przy nim, tworząc na powrót swe ciało utkane z ciemności. On spojrzał na mnie, jak zawsze arogancko i niezależnie. Wyciągnąłem do niego rękę. Niedbale pozwolił się pogłaskać. A ja zrozumiałem, że przed chwilą nazwałem go w myślach moim kotem. I uśmiechnąłem się. Spojrzeliśmy w swoje oczy, on leniwie, ja z zastanowieniem. A potem go unicestwiłem. Następnie wstałem niedbale i skierowałem się w stronę serca mej krainy. Ciekawe - nawet się przyzwyczaiłem do jego obecności. To będzie trochę dziwne uczucie wiedzieć że nie ma go w pobliżu. Cóż, przywyczaiłem się do jego obecności, przyzwyczaję się i do jej braku.
Inna plaża. Siedziałem znowu obserwując leniwie kolejny zachód. Wtedy dostrzegłem kogoś zbliżającego się powoli. Tak, problem z ludźmi był taki, że wszędzie ich było pełno. Westchnąłem, ale w sumie nie miałem ochoty go zabijać, kimkolwiek był. Niech żyje swoim malutkim życiem; zresztą to że też lubił zachody dobrze o nim świadczyło. Nie byłem egoistą - taki widok godny był kontemplowania go również i przez innych. Nieznajomy podszedł bliżej; nie zwracałem na niego uwagi. Ale później coś poczułem. Jakby pewną przyćmioną światłość bijącą od nieznajomego. Odwróciłem więc głowę w jego stronę i wtedy na mojej twarzy pojawił się uśmiech - rozpoznałem nadchodzącego. Nic dziwnego, że wyczułem od niego światłość. Nazywany był przecież kiedyś Niosącym Światło. Spojrzałem znów w morze, odbijające wszystkie te odcienie towarzyszące końcowi codziennej wędrówki Heliosa. On usiadł niedaleko mnie i również wpatrzył się w ów widok.
- Witaj, Graalionie - powiedział uprzejmie.
- Witaj, Lucyferze - odpowiedziałem nie patrząc na niego.
Milczeliśmy przez chwilę, patrząc jak ostatni rąbek jasności znika za horyzontem.
- Nie w Piekle? - zainteresowałem się.
- Nie, dziś nie. Chyba już nigdy - odpowiedział obojętnie, ale w jego głosie wyczułem coś jakby ulgę.
Spojrzałem na niego i dopiero teraz zauważyłem że czegoś mu brakuje.
- Gdzie twoje skrzydła? - uniosłem brwi.
- Albo skrzydła, albo wolność - uśmiechnął się do samego siebie.
Odwróciłem twarz ku oceanowi. Uniosłem lekko dłoń, a nad nim rozpoczął się sztorm.
- Idę - stwierdziłem. Zachód się skończył. A ja byłem umówiony z ojcem.
- W porządku - skinął głową, obserwując z fascynacją rozpoczynającą się burzę.
- Wpadnij kiedyś - rzuciłem nim wstałem i zanurzyłem się w nexus.
Nie słyszałem już odpowiedzi. Nie żeby miała jakieśduże znaczenie. Lucyfer był w porządku, ale zawsze miał mały kompleks na tle Jahwe. Cóż, na mnie czekali rodzice. Gdy pojawiłem się w Hadesie, Cerber zaraz rzucił się do mnie i zaczął się łasić. Podrapałem go po łbie, a potem po drugim. To jednak poczciwe psisko. Ciekawe co matka przygotowała. Pewnie znowu nektar i ambrozję. Lubię je, ale ile można. Cóż, to chyba siła tradycji. Nie łatwo im się od niej uwolnić. Zresztą, skoro im z tym dobrze ...
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")