Wreszcie działa forum... grr.. to ja lepiej od razu zamieszczę kolejną część GOL, zanim znów coś się stanie i nie będę mogła siętutaj dostać.
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
Dzisiaj nie mam czasu na większy komentarz, bo jestem przeziębiona, ale jutro lub pojutrze odpowiem na wszystkie pytania itd.
Od razu też informacja na temat opowiadania "Otwórz oczy" - pojawi się na dniach tutaj i na Komnacie Hotaru. Jutro może pojutrze, ok?
No to miłego czytania i komentowania
10.
W źrenicy
- Zatem pełen sukces? - chłodny głos z lekkim niedowierzaniem wypełnił pokój
- Pełen. - dopowiedział Ranfield z niekrytą dumą
Sprawa Johnsona nie dość, że była już nieistotną przeszłością, to została zakończona całkowitym zwycięstwem. Początkowo wahał się, co może przynieść ta misja, co może się stać. W zasadzie wysyłanie dwójki X5 było ogromnie ryzykowne. Byli szkoleni, ale niedoświadczeni, kto wie, co mogłoby się stać, jak mogliby zareagować na kontakt z życiem poza Manticore.
Ale widać obawy były niesłuszne. Poradzili sobie po mistrzowsku. Żadnych śladów, żadnych niedociągnięć. Wszystko perfekcyjnie przeprowadzone w najmniejszym szczególiku. Tak, ujawniała się precyzja z jaką ich tworzono. Gen po genie, krucha struktura DNA była pod wszystkimi względami analizowana i testowana. Wszystkie możliwości przewidziane. I z takim samym wyczuciem i rozwagą uczono ich zabijać. Tak samo przeprowadzili akcję.
Był z siebie w pełni dumny. Z siebie i z nich. Z sukcesu jaki przyniosły wieloletnie badania. Momentami przychodziły chwile załamania i zwątpienia, gdy wydawało się, że te dzieci będą największą klęską w ich karierze. Po ucieczce bliźniaczych X5 wpadł w panikę. Tylko Lydecker zachował zimną krew.
On zawsze inaczej do tego podchodził. Nie tylko jak do swojej pracy. Wkładał w to o wiele więcej. Momentami bywało to nawet dla niego samego przerażające. Jakby te dzieciaki stały się jego życiem, jego obsesją. Obsesją, która miała spełniać zachłanki drugiej manii. Zabijania. Ułatwiania sobie życia w najprostszy, ale najbardziej prymitywny i krwawy sposób. I każdy, kto stanąłby na drodze Lydeckera, stawał jednocześnie na drodze wszystkich sekcji X, a zwłaszcza X5. Co oznaczało, że żaden wróg Lydeckera nie miał szans na przeżycie. Jednocześnie sam Lydecker miał czyste ręce.
Zero poczucia winy. Zero wyrzutów sumienia. Bo nie miał sumienia. Nie miał uczuć. Nie miał serca. Miał tylko swoją chorą wizję.
Drzwi się otworzyły. Kobieta w idealnie uszytej garsonce, na niebotycznych obcasach i z perfekcyjnie chłodnym makijażem podkreślającym zimne oczy. Na jej ustach jawił się uśmiech. Nie taki zwykły, nie radosny, ale też nie truymfalny czy kpiący. Ten grymas był raczej niebezpieczny i okrutny. Jakby w jej głowie ciągle rozwijała się wizja niezwykle przyjemnego dla niej zdarzenia, które zwykłego człowieka przeraziłoby na śmierć.
Podeszła beztrosko do biurka, wymijając bez słowa Ranfielda. Usiadła na skraju mebla i wzięła do ręki akta. Przejrzała je, a uśmiech tylko bardziej rozpanoszył się na wąskich wargach.
- Widzę Deck, że ci się powodzi.
Lydecker rozparł się w fotelu. Nienawidził tej kobiety. Jakkolwiek mogła być atrakcyjna, inteligentna czy nawet fascynująca, budziła w nim samym odrazę. Była taka jak on, tylko gorsza, o wiele gorsza. Była jego odzwierciedleniem, ale w o wiele piekielniejszym wymiarze. On był bezwzględny, nie miał skurpułów, ale miał chwile zwątpienia, wahania i lęku wobec swojego dzieła. Ona nie. Jakby żyła w wiecznym przekonaniu, że jej nie dosięgnie kara.
- Czego chcesz Renfro? - zapytał z gniewem
- Słyszałam o twoim sukcesie – wciąż przeglądała akta, uważnie je studiując, jakby chciała tam znaleźć coś cennego – Pierwsza misja twoich... dzieci – na ustach pojawiła się drwina – I zakończona takim zwycięstwem.
- Jeśli to gratulacje, to marnie ci wyszły – wyrwał jej papiery z dłoni
Chwila bitwy spojrzeń zdawała sie trwać coraz dłużej. W końcu kobieta zsunęła się z biurka i stanęła twarzą do Lydeckera, wspierając dłonie o mebel i przechylając się w jego stronę.
- Ta dwójka X5 wykazuje niezwykłe zdolności. Są lepsi od pozostałych w sekcji. Mogliby się przydać. - kiedy Lydecker zmrużył oczy, usiłując odczytać jej zamiary, dodała wyjaśniająco – Co ty na to, żeby ich oddzielić od oddziału? Indywidualne szkolenie. Specjalny nadzór. Dodatkowe badania predyspozycji. Tych dwoje mogłoby się stać twoją przepustką do awansu.
Kilka sekund milczenia. Jakby naprawdę rozważał tę możliwość. Ale równie szybko, co rosło jej przekonanie o genialności swojego planu, wzrastała u niego niechęć do podejmowania jakiejkolwiek współpracy z nią. Odpowiedź była jednoznaczna i krótka.
- Nie.
* * *
Ciche szepty rozpływały się w gęstym powietrzu stołówki. Tu się nic nie zmieniło. Jak podczas każdego posiłku, zahcowywane były wszystkie rytuały. Cała grupa X5 siedziała na swoich miejscach i usiłowała przełknąć paskudną papkę, która z dnia na dzień traciła jakikolwiek smak. O ile jakiś kiedyś posiadała. Szybko zaczynały się ciche rozmowy.
Nikt nie zadawał pytań dwójce rodzeństwa, którzy dopiero wrócili ze swojej pierwszej misji. Nie tylko swojej. Dla całej sekcji X5 to była pierwsza misja. Zakończona powodzeniem. To mogło przynosić ulgę i mniejszy stres, ale jednak rozbudzało tylko niepokój. Co kilka sekund spojrzenia innych ześlizgiwały się na milczących 494 i 542.
Każdego od środka trawiły dziesiątki pytań. Ale bynajmniej nie odnośnie samego zadania. Tego nawet nie chcieli wiedzieć. To był ból, to był strachm, to było przekleństwo ich narodzin. Misja, zadanie, wykonanie, krew, wina. Według bajeczki, którą wymyślili bliźniacy, a którą często opowiadała Isabel tak rodzili się Nomle. Krew spływała po dłoniach, wnikała przez skórę i skażała organizm od środka. Gniło się od wewnątrz, traciło rozum i łaknęło więcej.
Dlatego nikt o to nie pytał. Wiedzieli, że dla tej dwójki koszmar stawał się życiem. Ale były setki innych pytań, które wyrywały się z gardeł. Jak jest na zewnątrz? Czy powietrze jest inne? Czy niebo jest inne? Czy świeci słońce? Czy słychać śmiech? Czy sen przychodzi spokojnie? Czy jest ciepło? Czy są kolory? Czy widzieli Blue Lady?
Tyle pytań. Bez odpowiedzi. Nie było odpowiedzi, bo nie było głośnych pytań. Lane stwierdził, że lepiej będzie nie zadręczać ich pytaniami już pierwszego dnia. Poza tym jeśli będą chcieli, jeśli chociaż jedna z odpowiedzi przyniesie marzenia im wszystkim, to sami opowiedzą. Szepty dotyczyły więc zwykłych spraw. H. razem z Isabel przechylone jak zawsze w swoją stronę, lekko uśmiechnięte z przejęciem opowiadające sobie kolejne niestworzone historyjki. Lane i Devon przysłuchiwali się temu uważnie, kątem oka wszystkich obserwując, uważając, by nikt nie podpadł w żaden sposób Alecowi i Liz. Tylko Sam zdawała się co jakiś czas przyglądać się tej dwójce. Mrużyła ciemne oczy, usiłując dostrzec to, co wydawało jej się być nowe w tej dwójce.
A oni siedzieli jak zawsze naprzeciwko siebie i wpatrywali w jedzenie, całkowicie ignorując to, co działo się dokoła. Wiedzieli, że ich rodzeństwo stara się szerokim łukiem omijać temat misji, bo doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co kryje się za nim. Liz przymknęła powieki na samo wspomnienie. Miała wrażenie, że za chwilę znów zacznie się trząść i osunie na podłogę. Ta w Manticore była czysta ponadprzeciętnie, ale nie miało to znaczenia, gdy cały brud i paskudztwa gromadziły się w niej, a nie na posadzce.
Jednak na samą myśl o tamtym wieczorze, o krwi, o zimnie, o przerażeniu, pojawiało się także wspomnienie ciepłych ramion zaciśniętych wokół niej. Niepewnie uniosła wzrok na siedzącego naprzeciw Aleca. Zaskoczyło ją, gdy napotkała na wbite w nią zielone spojrzenie. Przyglądał się jej. Serce stanęło na chwilę w miejscu i dopiero po chwili powróciło do normalnego rytmu. Miała wrażenie, że przez chwilę jej krew wrze. Przetoczyła się przez jej ciało krótka fala gorąca, która szybko zniknęła. Uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu i ponownie wróciła do jedzenia.
* * *
Ustawili się. Jak zawsze. Twarzami do siebie. Za kilka sekund rozpocznie się kolejny trening. Jakby nigdy nic. Świat dokoła mógł się walić, na zewnątrz mogły dziać się najróżniejsze rzeczy, a tutaj dzień zachowywałby swój porządek. I to było najgorsze. Oni, z poczuciem winy, z posmakiem krwi w ustach, pełni nienawiści wobec samych siebie, mieli żyć tak jak do tej pory?
Lydecker dał sygnał do rozpoczęcia treningu. Liz przyjęła pozycję i uniosła wzrok na Aleca. Zielone tęczówki roziskrzyły się, a ona już topniała. Na sam jego widok. Aż dziw, że tu w Manticore było coś tak ciepłego i niesamowitego.
c.d.n.