![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
![Mr. Green :mrgreen:](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
część 1
Chłopak się spóźnia.
Nie, żebym był zaskoczony. Spodziewałem się tego. Od momentu, w którym usłyszałem to pół-zainteresowanie w jego głosie, wiedziałem, że nie będzie mu się spieszyło, by tu przyjść.
Ale przyjdzie. Ponieważ jest zainteresowany, nawet, jeśli nie chce tego przyznać.
Siedzę całkowicie nieruchomy, nawet mój oddech nie zakłóca cichego powietrza apartamentu. Słyszę ulice miasta na zewnątrz, daleko pode mną, dźwięk klaksonów, głosy i silniki samochodów. Tyle czasu minęło i wciąż wiele rzeczy pozostało niezmienionych.
Siedzę nieruchomo, aż pokój ogarnia ciemność, wtedy powoli podnoszę się i zapalam lampę naprzeciw kanapy. Ruch sprawia moim kościom ból. Nie przejmuję się starzeniem się. Nie przejmuję się samotnością.
Wiem, że przyjechał, zanim jeszcze zapukał do drzwi. Moje zmysły wciąż nie zawodzą - wciąż słyszę rzeczy, których inne istoty nie mogą, wciąż wyczuwam różne rzeczy. Nikt nie jest w stanie się zakraść w mojej obecności.
Podnoszę się i otwieram drzwi, by go przywitać. Wygląda na zaskoczonego, jego prawa dłoń zastygła uniesiona, gotowa do zapukania. W lewej trzyma skórzaną walizeczkę.
"Pan Robinson," mówię i jestem pewien, że mój głos nie jest tak stary i zniszczony przez papierosy jak tego oczekiwał.
Wyraz zaskoczenia szybko znika z jego twarzy i opuszcza dłoń, by się przywitać. "Tak," odpowiada, jego słowa zawisły niedokończone w powietrzu, bo ja mu się nie przedstawiłem.
Ściskam jego dłoń i jestem pewien, że jest ponownie zaskoczony, że mój uścisk jest silny i że nie jestem jakimś zniedołężniałym, starym facetem. "Proszę, wejdź."
Uśmiecha się uprzejmie i omija mnie pozostawiając po sobie lekki zapach wody kolońskiej. Zamykając drzwi, obserwuję jak ogarnia szybkim spojrzeniem cały pokój. Jak tropiciel krwi. Mam nadzieję, że jest głodny. Mam nadzieję, że chce krwi. Bo mam ją do rozdania. Odwraca się, by na mnie spojrzeć i widzę to w jego oczach - nie jest głodny. Nie jest na żadnym tropie. Przyszedł tu, by oddać mi przysługę, ponieważ jego ulubiony dziadek niedawno zmarł i wspieranie jakiegoś starucha mogłoby mu ulżyć w cierpieniu.
"Usiądź," mówię, wskazując kanapę.
Wybiera krzesło, siadając na samym jego skraju, więc ja rozsiadam się na kanapie. Co mi odpowiada, bo wolę kanapę. Jego dziadek pewnie też. Natychmiast, w im-szybciej-to-się-skończy-tym-szybciej-stąd-wyjdę sposób, sięga do walizeczki i wyjmuje z niej plik żółtego papieru i długopis.
"Może podać ci coś do picia? Pytam. Tyle lat, a ja wciąż nie zatraciłem mojej gościnności.
"Nie, dziękuję," odpowiada zerkając na mnie z tym samym uprzejmym uśmiechem. Przegląda swoje notatki, potem spogląda na mnie nieco rozbawiony. "A więc, zadzwonił pan do mojego biura."
"Tak." Potwierdzam.
"By porozmawiać o kosmitach." Udaje mu się to wypowiedzieć nie śmiejąc się przy tym. Jestem z niego dumny.
"Tak."
Zagląda do swoich notatek. "Dokładnie, o katastrofie z 1947 roku."
"Tak."
Drapie się po głowie pełnej czarnych włosów i mam wrażenie, że stara się ukryć uśmiech. „Proszę pana, to było ponad sto lat temu.”
"Tak" odpowiadam powoli i pewnie. Nie będę się z nim sprzeczał. Przestałem walczyć. Z kimkolwiek. "Tak, to wydarzyło się dawno temu. Ale ludzi wciąż interesują kosmici, nieprawdaż?"
Nie odpowiada, ale wiem, że słucha.
"I wciąż interesuje ich UFO. Wciąż się go boją."
Tym razem zaśmiał się. "Nie wiem, czy strach jest słowem, jakiego bym użył."
Wzruszam ramionami. "W porządku, w takim razie mają na ich punkcie obsesję"
Przytakuje. "Lepiej" Chyba jest zaskoczony, że myślę szybciej, niż on mnie poprawia. Prawdopodobnie zaskoczyłem go wystarczająco na następne dziesięć lat w ciągu tych trzech minut. "Więc, o co chodzi z tą katastrofą z 47-go?"
"Wydarzyła się naprawdę." Odpowiadam niedbale.
Wybucha śmiechem. "Naprawdę? Jak może być pan tego pewien?"Jest cynikiem, sceptykiem. Przypomina mi Michaela.
Odchrząkuję. "Wiem, bo byłem jej częścią."
Nieruchomieje, z otwartymi ustami. Jeszcze jedna niespodzianka i będę musiał wykonywać tu masaż serca. Biedny dzieciak. Powinienem być bardziej delikatny. Ostatnimi czasy jestem wyjątkowo bezpośredni. Nie mam czasu ani cierpliwości na sentymentalizm.
"Pan," jego głos jest trochę dławiący. "Był pan częścią katastrofy?" Przytakuję. "Ponad sto lat temu?" Ponownie przytakuję. "Ale...nie wygląda pan jak ktoś, kto ma ponad sto lat."
Potrząsam głową. "Nie mam tylu. Urodziłem się jakieś pięćdziesiąt lat po katastrofie."
Teraz patrzy na mnie, jakbym był obłąkany. Żadna istota na Ziemi nie ma tak długiego okresu ciąży. Większość istot byłaby po tak długim czasie po urodzeniu. I w tym miejscu znajduje się dowód, chłopcze.
"Jaaasne," mówi powoli, rozciągając słowa. "W takim razie, kim pan jest? Kosmitą?"
Przytakuję.
W pokoju zapanowała kompletna cisza. Wpatruje się we mnie, a ja w niego. Słyszę jego myśli, czuję siłę, którą ja osiągnąłem w wieku czterdziestu lat. Chce się stąd wydostać najszybciej, jak to tylko możliwe, ale jednocześnie wzbudziłem jego ciekawość. Nawet, jeśli nic z tego nie wyjdzie, będzie miał wspaniałą historię o zbzikowanym dziwaku, którego poznał piątkowego wieczoru. Z tego biorą się te wszystkie bzdurne filmy.
"Może pan udowodnić, że jest pan kosmitą?" W końcu pyta. Wygląda jak dziennikarz z "Wywiadu z Wampirem". Analogia wywołuje uśmiech na mojej twarzy. "Zniknie pan, będzie rozmawiał ze mną w moich myślach, sprawi, że przedmioty zaczną lewitować, albo coś takiego?"
"Nie. Cokolwiek bym teraz zrobił, uznałbyś to za tanią sztuczkę. Najpierw chcę ci opowiedzieć moją historię. Wtedy przekonasz się, że nie jestem oszustem."
Marszczy brwi. Jego piątkowy wieczór z kumplami właśnie zniknął tuż przed jego oczami. "Dlaczego ja?" Pyta, jego głos brzmi jak skomlenie, przypomina mi się Kyle.
"Wybrałem cię," odpowiadam cicho i sięgam po paczkę papierosów leżących na stoliku. Proponuję mu jednego. Odmawia, ale wiem, że pali - czuję zapach tytoniu w jego ubraniach. Zapalam papierosa i głęboko zaciągam się dymem. "Chciałem ci opowiedzieć moją historię.""Dlaczego?"
"Bo jesteś młody," odpowiadam, tak po prostu."Młodzi mają bardziej otwarte umysły." Uśmiecham się. "Nawet, jeśli są nieco cyniczni."
Odwraca na chwilę wzrok, zawstydzony tym, że go przejrzałem. Po chwili rozkłada swoje papiery. "W porządku, chyba mogę pana wysłuchać."
Przytakuję. "Dziękuję."
Bazgrze coś na kartce - pewnie jakiś rysunek, z nudów - potem podnosi na mnie wzrok. "Jak się pan nazywa?""Max Evans."
Notuje, ale kiedy długopis porusza się po papierze, mamrocze, "Imiona zostały zmienione, by chronić niewinnych."
"Nie ma żadnych niewinnych."
Podnosi głowę i spogląda na mnie w ciszy.
"Nie ma już kogo chronić. Jestem ostatnim ze swojego gatunku."
Zaciska wargi wracając do bazgrania. Wyobrażam sobie, co pisze - wariat myśli, że jest ostatnim. Jest ostatnim, bo jest nienormalny i nie ma żadnych kosmitów. I nigdy nie było. "Naprawdę nazywa się pan Max Evans?"Przytakuję.
"A zanim został pan ostatnim, ilu was było?"
To trudne pytanie. Było nas czworo. Ale biorąc pod uwagę duplikaty, naszych wrogów i to, co stało się z Liz i Kyle'em. Nie jestem pewien, jaką wybrać liczbę.
Patrzy na mnie zmieszany. "Ilu?"
"Było nas czworo." Zostaję przy tym, reszta wyjdzie później.
"Czworo."
"Tak. Ja. Moja siostra. Przyjaciel, który był dla mnie jak brat. I moja...żona." Waham się przy ostatnim słowie i on to wychwytuje. Jest wyczulony na takie rzeczy, to jego praca.
"Normalna rodzinna historia, huh?" Żartuje, zbyt optymistycznie. Wciąż uważa, że zwariowałem.
Przytakuję powoli.
"Dlaczego nie wygląda pan inaczej niż ja?" Uśmiecha się głupkowato.
"Ponieważ jestem hybrydą."
"Czym? Wydawało mi się, że mówił pan, że jest kosmitą."
"Jestem. Jestem pół kosmitą i pół człowiekiem. Jestem połączeniem ich obu."
Słyszę jego myśli. Pół mandarynka, pół grejpfrut - jest krzyżówką grejpfruta z mandarynką. Facet jest owocem.
"Zapewniam cię, że nie jestem." Wpatruję się w niego nieruchomym wzrokiem.
"Słucham?" Pyta zdziwiony.
"Krzyżówką mandarynki z grejpfrutem, tangelą."
Otwiera usta zszokowany. Nie chciałem używać swoich mocy tak wcześnie, ale zaczynał mi działać na nerwy. Nie mam cierpliwości do wszystkich niedowiarków świata.
"Nie powiedziałem, że pan jest," zaczyna się jąkać.
"Oczywiście, że nie." Zgadzam się i ponownie zaciągam papierosem.
Odchrząkuje i przerzuca swoje papiery. "Więc, uh, proszę mi powiedzieć panie&-" musi zajrzeć do swoich notatek, bo już zdążył zapomnieć jak się nazywam. "-Evans. Panie Evans, dlaczego chce mi pan o sobie opowiedzieć?"
"Ja już mówiłem, jestem ostatnim z mojego gatunku. Nikt nigdy nie udokumentował naszego życia. Mój czas się kończy. Nie chcę opuścić tej ziemi nie wyjawiwszy prawdy."
"W porządku," mówi nagle bardziej kooperatywnie. "Od czego zaczniemy?" Jego uśmiech wydaje się szczerszy.
"Od początku, tam gdzie zwykle się zaczyna. Ale na końcu, to będzie historia o dziewczynie."
Jego entuzjazm jakby zmalał. Romanse się nie sprzedają. Nikt nie jest zainteresowany czytaniem o szczęściu. Ludzie wolą tragedie. Ten młody człowiek nie powinien być rozczarowany - na końcu otrzyma swój bestseller.
"To będzie historia o konsekwencjach," mówię, zaciągając się delikatnie. "O najlepszych planach i dobrych intencjach. Czy wiem pan, panie Robinson, co mówią o dobrych intencjach?"
"Coś, że jest nimi wybrukowana droga do piekła?"
Przytakuję i rozsiadam się wygodniej na kanapie, układam poduszkę pod plecami. "Obiecuję, że to będzie warte pańskiego czasu. Jeśli ma pan magnetofon, może go pan wyciągnąć. Zajmie to panu dłuższą chwilę."