T: Miłość niejedno ma imię [by Max&LizBeliever]
Posted: Wed Dec 24, 2003 11:02 pm
No tak..."Tułacze dusze" dobiegają końca...pomyslałam o opowiadaniu jednej z moich ukochanych autorek...która tak ujęła mnie swoimi "Lethal whispers"...pokochałam również i to... to czy bedę kontynuować tłumaczenie, zależy od tego, czy sie wam spodoba...pisałam do niej- maila i Pm, nie odpisała co prawda- więc albo nie ma nic przeciwko, albo zostane brutalnie ukarana
"Miłość niejedno ma imię" by Max&LizBeliever
M&L, AU
Rozdział 1.
- Jestes pewna, ze nie masz ochoty dłużej zostać?- pani Evans delikatnie uścisnęła swoją synową.
- Tak. Muszę zapakować tego malucha do łóżka.
Diane usmiechnęła sie kochająco do małego chłopca, drzemiacego w jej ramionach. Max zblizył sie do żony, podając jej płaszcz i kurtkę Josha.
- Dziękuję skarbie- powiedziała miękko.
Pochylił sie ku niej by pocałować ją delikatnie i czule.
- Jedź ostroznie, dobrze?
Usmiechnęła sie do niego, jednym z tych swoich przelotnych, kojących usmiechów, które zawsze szeptały mu,że wszystko będzie dobrze.
- Wiesz, ze zawsze tak robię.
Skinął głową, okrążając żonę, by pozegnać sie z synkiem. Jego główka spoczywała na jej nagim ramieniu, oczy były lekko uchylone. Max odsunął jasny kosmyk z jego czoła, całując delikatnie odsłoniete miejsce.
- Dobranoc mały.
- Dobranoc tato- szepnął chłopiec, jego myśli wędrowały juz w świecie marzeń sennych.
- Zostanę jeszcze przez godzinę, pewnie Isabel mnie podrzuci- dodał Max.
Isabel otoczyła brata ramieniem.
- Jasne bracie- spojrzała na swoją szwagierkę- oddzwonisz do mnie w sprawie naszego...małego projektu, ok?- spytała konspiracyjnym tonem.
- Jakiego projektu?- spytał podejrzliwie Max.
- Nic, czym mógłbyś sobie zawracać głowę- jego żona usmiechnęła się, nieco prowokująco.
- Zgadza sie Max. Pozwól kobiecie mieć jakąś tajemnicę- uśmiech rozpromienił twarz Isabel w chwili gdy objęła swą najlepsza przyjaciółkę, delikatnie, tak by nie przycisnąć śpiącego w jej ramionach dziecka.
- Cześć dziewczyno.
- Cześć Is.
Oswobodzając sie z ramion Isabel, mloda matka zerknęła na zawieszony nad lustrem zegar.
- Teraz naprawdę powinnismy juz iść. Dziekuję za wspaniałą kolację.
- Cała przyjemność po naszej stronie- usmiechnął sie Philip- wiesz jak zawsze nam miło gościć cię tutaj.
- Dziekuję. I dobranoc- uśmiechnęła sie, siegając do klamki.
- Dobranoc- zawtórowały cztery glosy. Frontowe dzwi sie otwarły i chlodne, nocne powoetrze na krótką chwile napłynęło do środka, zanim drzwi ponownie zatrzasnęły sie za młodą kobietą.
Maleńki pokój wypeniały dźwięki choroby, w całej swej koszmarnej różnorodności. Słaby, pulsujący rytm połączony z dźwiekiem, jaki wydaje tlen, pompowany i wyzwalany na przemian. Powietrze było ciężkie, nasycone czymś złowrogim, czymś, co budziło protest. Wszystko zdawało sie koncentrować wokół jednego łóżka, chociaz leżąca na nim osoba pozostawała w całkowitym bezruchu. Monnotonne brzmienie aparatury podtrzymujacej prace serca i płuc, zakłócały jedynie okazjonalne szepty ludzi zgromadzonych w pokoju.
- Będę z panem szczery panie Parker. Ona nie ma wielkich szans. Myślę, ze powinnismy rozważyć LVAD, to oprócz przeszczepu jedyna mozliwość.
- Co to jest LVAD?
- To rozrusznik serca, który mógłby wspomagać jej sece w pompowaniu krwi do ciała.
- I to napewno jej pomoże?
Lekarz spuscił wzrok. Na krótką chwile, zanim uniósł go ponownie.
- W pewnym sensie...da jej jeszcze...troche czasu- westchnął, spoglądając na bladą twarz leżącej na łózku dziewczyny- panie Parker...boli mnie, ze musze to panu powiedzieć...ale ona moze nie przeżyć tego tygodnia.
Jeff Parker opuscił wzrok, łzy po jego powiekami zdawały się płonąć. On i jego żona byli przygotowani na tę chwile od wielu lat, ale jakaś cząstka niego wciąż żyła nadzieja, ze moze jednak...moze nigdy do tego nie dojdzie. Prawdę o stanie zdrowia swojej córki usłyszeli z ust nieskonczonej liczby specjalistów. Byli przy niej, gdy przechodziła kolejne dwa ataki serca. Spedzili godziny na oczekiwaniu, kolejne godziny na oddziale intensywnej terapii, jednak ich nadzieja wciąż nie chciała umrzeć. Nawet wtedy, gdy lekarze oswiadczyli im, ze jesli nie dojdzie do przeszczepu, ona nie dozyje swoich 24 urodzin. Nadzieja była wszystkim, co posiadali. Wiedział, ze łzy plynęly po jego policzkach, gdy spojrzał na łóżko. Na to co pozostało z jego córki.
Jego mała dziewczynka umierała. Nie miał znaczenia fakt, ze przez połowę swojego życia zmagała sie ze smiercia, zawsze gdzieś na jej granicy. On nigdy nie przyzwyczaił sie do jej widoku w takim stanie. To nie bylo normalne, nie- rodzice patrzący bezradnie jak ich dziecko umiera, przykute do łózka, egzystujące niczym roslina, którą przy życiu trzyma jedynie otaczająca ja aparatura. To nie było noramalne, nie- rodzice przygotowujący pogrzeb dla swojej 23 letniej córki. Nie zauważył nawet chwili, w której lekarz opuścił pokój. Nie czuł juz nic. Płakał, jego usta drzały, ramiona dygotały od niepowstrzymanaego łkania, ale wewnątrz niego ziała już głucha, zimna pustka. Osunął sie na krzesło obok jej łózka i ujął jej chlodną, wilgotną dłoń w swoje ręce.
- Lizzie, skarbie- szepnął.
Nigdy nie wyjdzie za mąż, nigdy nie będzie mić dzieci, nigdy sie nie zestarzeje. Umrze w chwili gdy jej marzenia były wciąż świeże i nieodkryte.
- Lizzie...
Była taka silna. Zanim podłączyli ja do respiratora, który uniemożliwiał jej mówienie, próbowała być szczęśliwa, próbowała walczyć z chorobą, nie pozwolić jej pociągnąć sie na dno. Byli z niej tacy dumni. Jej matka i on. Była niezwykłą osobą.
- Kochanie?
Powoli uniosła opuchnięte powieki, spojrzała na niego.
- Hej- powiedział miękko, usmiechając sie czule. Delikatnie ścisnęła jego dłoń.
- Wiesz, jak bardzo cie kocham, prawda?
Powoli skinęła głową i w jej spojrzeniu dostrzegł troskę. O niego, o jego łzy, o jego smutek.
- Kocham cię- szepnął pękniętym głosem.
Zbyt zmęczona, by jej oczy pozostały otwarte, pozwoliła powieką opaść, ponownie ściskając jego dłoń. Jeff delikatnie odsunął z jej czoła pojedyncze kosmyki włosów.
Przenikliwy dźwięk telefonu dosiegnął jego uszu, gdy zaczął wchodzić po schodach do domu. Dźwięk nie milkł i Max przyśpieszył kroku, sięgając do kieszeni po klucze. Otworzył drzwi, które zatrzasnęły sie automatycznie za jego plecami, gdy wbiegł prosto do kuchni.
- Kochanie?- szepnął w mrok Odpowiedziała mu jedynie cisza. Zapewne zasnęła. Zanim siegnął po słuchawkę, niepokojace przeczucie przemknęło przez jego myśli . Kto mógł dzwonić do nich o drugiej nad ranem? Irytujący dźwięk niosacy sie echem po domu ucichł gwałtownie w chwili, w ktorej podniósł słuchawkę.
- Słucham?
- Pan Evans?
Nie potrafił rozpoznać tego kobiecego głosu i poczuł jak zimny dreszcz powoli wedruje wzdłuż jego kręgosłupa.
- Tak...
- Musi pan przyjechać do szpitala. Pana żona i dziecko mieli wypadek.
I po tych kilku słowach jego swiat rozpadł się na kawałki.
cdn...
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
"Miłość niejedno ma imię" by Max&LizBeliever
M&L, AU
Rozdział 1.
- Jestes pewna, ze nie masz ochoty dłużej zostać?- pani Evans delikatnie uścisnęła swoją synową.
- Tak. Muszę zapakować tego malucha do łóżka.
Diane usmiechnęła sie kochająco do małego chłopca, drzemiacego w jej ramionach. Max zblizył sie do żony, podając jej płaszcz i kurtkę Josha.
- Dziękuję skarbie- powiedziała miękko.
Pochylił sie ku niej by pocałować ją delikatnie i czule.
- Jedź ostroznie, dobrze?
Usmiechnęła sie do niego, jednym z tych swoich przelotnych, kojących usmiechów, które zawsze szeptały mu,że wszystko będzie dobrze.
- Wiesz, ze zawsze tak robię.
Skinął głową, okrążając żonę, by pozegnać sie z synkiem. Jego główka spoczywała na jej nagim ramieniu, oczy były lekko uchylone. Max odsunął jasny kosmyk z jego czoła, całując delikatnie odsłoniete miejsce.
- Dobranoc mały.
- Dobranoc tato- szepnął chłopiec, jego myśli wędrowały juz w świecie marzeń sennych.
- Zostanę jeszcze przez godzinę, pewnie Isabel mnie podrzuci- dodał Max.
Isabel otoczyła brata ramieniem.
- Jasne bracie- spojrzała na swoją szwagierkę- oddzwonisz do mnie w sprawie naszego...małego projektu, ok?- spytała konspiracyjnym tonem.
- Jakiego projektu?- spytał podejrzliwie Max.
- Nic, czym mógłbyś sobie zawracać głowę- jego żona usmiechnęła się, nieco prowokująco.
- Zgadza sie Max. Pozwól kobiecie mieć jakąś tajemnicę- uśmiech rozpromienił twarz Isabel w chwili gdy objęła swą najlepsza przyjaciółkę, delikatnie, tak by nie przycisnąć śpiącego w jej ramionach dziecka.
- Cześć dziewczyno.
- Cześć Is.
Oswobodzając sie z ramion Isabel, mloda matka zerknęła na zawieszony nad lustrem zegar.
- Teraz naprawdę powinnismy juz iść. Dziekuję za wspaniałą kolację.
- Cała przyjemność po naszej stronie- usmiechnął sie Philip- wiesz jak zawsze nam miło gościć cię tutaj.
- Dziekuję. I dobranoc- uśmiechnęła sie, siegając do klamki.
- Dobranoc- zawtórowały cztery glosy. Frontowe dzwi sie otwarły i chlodne, nocne powoetrze na krótką chwile napłynęło do środka, zanim drzwi ponownie zatrzasnęły sie za młodą kobietą.
Maleńki pokój wypeniały dźwięki choroby, w całej swej koszmarnej różnorodności. Słaby, pulsujący rytm połączony z dźwiekiem, jaki wydaje tlen, pompowany i wyzwalany na przemian. Powietrze było ciężkie, nasycone czymś złowrogim, czymś, co budziło protest. Wszystko zdawało sie koncentrować wokół jednego łóżka, chociaz leżąca na nim osoba pozostawała w całkowitym bezruchu. Monnotonne brzmienie aparatury podtrzymujacej prace serca i płuc, zakłócały jedynie okazjonalne szepty ludzi zgromadzonych w pokoju.
- Będę z panem szczery panie Parker. Ona nie ma wielkich szans. Myślę, ze powinnismy rozważyć LVAD, to oprócz przeszczepu jedyna mozliwość.
- Co to jest LVAD?
- To rozrusznik serca, który mógłby wspomagać jej sece w pompowaniu krwi do ciała.
- I to napewno jej pomoże?
Lekarz spuscił wzrok. Na krótką chwile, zanim uniósł go ponownie.
- W pewnym sensie...da jej jeszcze...troche czasu- westchnął, spoglądając na bladą twarz leżącej na łózku dziewczyny- panie Parker...boli mnie, ze musze to panu powiedzieć...ale ona moze nie przeżyć tego tygodnia.
Jeff Parker opuscił wzrok, łzy po jego powiekami zdawały się płonąć. On i jego żona byli przygotowani na tę chwile od wielu lat, ale jakaś cząstka niego wciąż żyła nadzieja, ze moze jednak...moze nigdy do tego nie dojdzie. Prawdę o stanie zdrowia swojej córki usłyszeli z ust nieskonczonej liczby specjalistów. Byli przy niej, gdy przechodziła kolejne dwa ataki serca. Spedzili godziny na oczekiwaniu, kolejne godziny na oddziale intensywnej terapii, jednak ich nadzieja wciąż nie chciała umrzeć. Nawet wtedy, gdy lekarze oswiadczyli im, ze jesli nie dojdzie do przeszczepu, ona nie dozyje swoich 24 urodzin. Nadzieja była wszystkim, co posiadali. Wiedział, ze łzy plynęly po jego policzkach, gdy spojrzał na łóżko. Na to co pozostało z jego córki.
Jego mała dziewczynka umierała. Nie miał znaczenia fakt, ze przez połowę swojego życia zmagała sie ze smiercia, zawsze gdzieś na jej granicy. On nigdy nie przyzwyczaił sie do jej widoku w takim stanie. To nie bylo normalne, nie- rodzice patrzący bezradnie jak ich dziecko umiera, przykute do łózka, egzystujące niczym roslina, którą przy życiu trzyma jedynie otaczająca ja aparatura. To nie było noramalne, nie- rodzice przygotowujący pogrzeb dla swojej 23 letniej córki. Nie zauważył nawet chwili, w której lekarz opuścił pokój. Nie czuł juz nic. Płakał, jego usta drzały, ramiona dygotały od niepowstrzymanaego łkania, ale wewnątrz niego ziała już głucha, zimna pustka. Osunął sie na krzesło obok jej łózka i ujął jej chlodną, wilgotną dłoń w swoje ręce.
- Lizzie, skarbie- szepnął.
Nigdy nie wyjdzie za mąż, nigdy nie będzie mić dzieci, nigdy sie nie zestarzeje. Umrze w chwili gdy jej marzenia były wciąż świeże i nieodkryte.
- Lizzie...
Była taka silna. Zanim podłączyli ja do respiratora, który uniemożliwiał jej mówienie, próbowała być szczęśliwa, próbowała walczyć z chorobą, nie pozwolić jej pociągnąć sie na dno. Byli z niej tacy dumni. Jej matka i on. Była niezwykłą osobą.
- Kochanie?
Powoli uniosła opuchnięte powieki, spojrzała na niego.
- Hej- powiedział miękko, usmiechając sie czule. Delikatnie ścisnęła jego dłoń.
- Wiesz, jak bardzo cie kocham, prawda?
Powoli skinęła głową i w jej spojrzeniu dostrzegł troskę. O niego, o jego łzy, o jego smutek.
- Kocham cię- szepnął pękniętym głosem.
Zbyt zmęczona, by jej oczy pozostały otwarte, pozwoliła powieką opaść, ponownie ściskając jego dłoń. Jeff delikatnie odsunął z jej czoła pojedyncze kosmyki włosów.
Przenikliwy dźwięk telefonu dosiegnął jego uszu, gdy zaczął wchodzić po schodach do domu. Dźwięk nie milkł i Max przyśpieszył kroku, sięgając do kieszeni po klucze. Otworzył drzwi, które zatrzasnęły sie automatycznie za jego plecami, gdy wbiegł prosto do kuchni.
- Kochanie?- szepnął w mrok Odpowiedziała mu jedynie cisza. Zapewne zasnęła. Zanim siegnął po słuchawkę, niepokojace przeczucie przemknęło przez jego myśli . Kto mógł dzwonić do nich o drugiej nad ranem? Irytujący dźwięk niosacy sie echem po domu ucichł gwałtownie w chwili, w ktorej podniósł słuchawkę.
- Słucham?
- Pan Evans?
Nie potrafił rozpoznać tego kobiecego głosu i poczuł jak zimny dreszcz powoli wedruje wzdłuż jego kręgosłupa.
- Tak...
- Musi pan przyjechać do szpitala. Pana żona i dziecko mieli wypadek.
I po tych kilku słowach jego swiat rozpadł się na kawałki.
cdn...