Post
by Lizziett » Fri Dec 12, 2003 11:51 am
Sorki za tak duzą przerwe, ale jak juz wspominałam, wyjechałam.
"Tułacze dusze" 18 i 19
Gdyby moja babcia wciaż żyła, prawdopodobnie powiedziałby mi, ze wszystko ma swoją przyczynę. I że nikt z nas nie otrzymuje cięzaru wiekszego, niz jest zdolny udźwignąć, a lekcje których nie szczędzi nam życie są niezbędne, byśmy mogli stać się tym, co zostało nam przeznaczone. Wiara babci zawsze była niezwykle silna i potrafiła dzielic się nią ze mną az w końcu sama czułam się silna- niezwyciężona. Przekonała mnie,ze nie istnieje nic, czemu nie byłabym w stanie sprostać- poniewaz wierzyła we mnie. Żałuję, ze nie pamietałam o tym częściej od dnia, w ktorym umarła.
Przez pierwsze kilka lat po ukonczeniu collegu, obowiązkowo przyjezdzałam do Roswell na każde Święta, by spędzic je z moimi rodzicami. Nie było powodu, bym zachowywała sie inaczej- przynajmniej w ich oczach i zapewne tęskniłabym za nimi, gdybym została w Bostonie Ale trudno było mi przebywać w Roswell w okresie, gdy ulice pełne były szczęsliwych ludzi. Przypadkowo mogłam natknąć się na Evansów a ich widok natychniast otwierał moje świeżo zabliźnione rany, odciskał piętnem na wciąż żywych emocjach.
Nie jestem pewna, kiedy postanowilam spędzić Święta w Bostonie. Prawdopodobnie pod koniec października, kiedy zazwyczaj rezerwowałam bilety na samolot. Wmawiałam sobie, że to dlatego iz pochłania mnie praca nad moja ostatnią ksiązką, a w domu nie mogłabym sie nalezycie jej poświęcić. Czekała mnie promocja pierwszego tomu, a w marcu ukazac miał się tom trzeci, miałam świadomość ze muszę ukończyć skrypt, zanim wyjadę. To własnie powiedzialam moim rodzicom.
Byli mało uszczęsliwieni, zwłaszcza moja mama, choć stwierdzili,ze rozumieją. Wciąż jednak wyczuwałam ich rozczarowanie, zwłaszcza gdy zaczeli mnie przekonywac bym przyjechała przynajmniej na kilka dni. Mama próbowała zagrać na moim poczuciu winy, mowiąc ze nie bylo mnie u nich od kwietnia i ze jestem ich jedynym dzieckiem. Mój ojciec udawał bohatera, twierdząc ze czuje sie dumny z mojej etyki zawodowej i efekcie wpędzając mnie w dziesięciokrotnie wieksze poczucie winy niz matka. Ale byłam stanowcza, wmawiajac sobie ze jestem silna i odpowiedzialna i starając sie ignorować cichutki wewnętrzny głos nazywający mnie tchórzem. Zabawne, niezaleznie od tego jak bardzo starasz sie chronić własną osobę, twój umysł nigdy do końca ci na to nie pozwoli.
Podjęłam decyzję. Chciałam zakończyc moją pisaninę i oszczędzony czas poświęcić zaniedbanej stronie mojej właściwej edukacji. Najzabawniejszy w moim pisarstwie był fakt, ze oprocz osobistych powiązań ze zjawiskami paranormalnymi, nigdy nie byłam wielbicielką gatunku sf. Kiedy byłam mała, bardziej interesowały mnie zagadnienia ściśle naukowe, niz fantastyka, a potem w moim życiu pojawił się Max i uznałam, ze w czytaniu tego typu książek jest coś niewłaściwego. Że to niemal zdrada. Nie wiem, dlaczego tak myslałam, wiedzac ze on sam je czytywał- od czasu do czasu. Ale kiedy zaczęłam pisac zrozumiałam, ze powinnam zapoznać sie z klasyką gatunku i mieć baczenie na konkurencję. Powoli przedzierałam sie ze przez ogromną listę tytułów i zakochałam się w dziełach Franka Herberta. Nie koniecznie byl to szczesliwy wybór, biorąc pod uwagę okoliczności.
W listopadzie głos stawał sie coraz bardziej natrętny. Próbowałam przekonywac samą siebie, ze nie istnieje powód dla którego musiałabym spędzać święta w Roswell- ze nie uciekam przed niczym, decydując sie pozostać w Bostonie. Jedyne grożące mi demony żyły wewnątrz mnie i nie byłabym w stanie ukryć sie przed nimi w żadnym zakątku kraju. A jesli w Roswell było kilka miejsc, które przypominałyby mi o moim nieszczęściu, czyz nie miałam prawa ich unikać?Zasługiwałam na szczęśliwe wakacje. I miałam tyle rzeczy do zrobienia...
Wtedy wydarzyło się coś, co skłoniło mnie do zmiany postanowienia i nie miało to nic wspólnego z poczuciem winy ani natrętnym głosem drążącym moją podświadomość. Przejęło mnie to strachem, ponieważ nie miałam pojęcia jak zareagować. Własciwie powinnam być zadowolona i przyjąć to jako dobry znak, ale nie potrafilam przejść nad tym do porządku dziennego.Moja natura nie godziła się na zaakceptowanie czegokolwiek bez uprzednich pytań. Chciałam wiedziec dlaczego...potrzebowałam odpowiedzi. I cos podpowiadało mi, ze znajdę ją w Roswell.
Tak więc zadzwoniłam na lotnisko i zabukowałam sobie bilet. Była to prawdopodobnie najbardziej spontaniczna decyzja jaką podjęłam w przeciągu ostatnich kilku lat, co spowodowało nagły i gwałtowny przypływ paniki. Trzy tygodnie poźniej znajdowałam sie w samolocie i leciałam do Roswell-by znaleść odpowiedź. Czemukolwiek miałam stawic czoła, musiałam wiedziec, dlaczego nieoczekiwanie po sześciu latach, moje sny o Maxie nagle sie urwały.
Po odejściu Marii, Liz zeszła na dół, by zjeść kolację z rodzicami. Mając w pamięci swą rozmowę z ojcem, starała się sie jesć wystarczajaco duzo, by nie sciagać na siebie zaniepokojonych spojrzeń, chociaż gula w gardle wyjatkowo utrudniała jej przełykanie. Wciaz jednak trzymała fason, na granicy załamania i histerycznego wybuchu; zaraz po tym jak talerze zostały opróżnione, wróciła do swojego pokoju, usprawiedliwiając sie pracą nad manuskryptem. Byc moze rodzice uważali,ze zachowuje sie dziwnie, albo zastanawali się, dlaczego nie zjadła deseru, w kazdym razie, niczego nie komentowali. Liz pomyslała z wdziecznoscią, ze czasami dorosłośc ma swoje dobre strony.
Bezpieczna za zamkniętymi drzwiami, osunęła sie na łóżko i potarła oczy, pozwalając łzom płynąc swobodnie. Byla taka zmeczona a jej głowa zdawała sie pulsować od bólu. Pragnęła jedynie położyć sie i zasnąć. Zdawała sobie jednak sprawę, ze po wydarzeniach wieczora nie przyjdzie jej to z łatwoscią. Leżała więc i wpatrywała sie w sufit. Jej mysli wypełniał chór głosów- Alexa, Michaela, Marii i Lexie- i oczywiscie Maxa, Zabawne, jak wiele z nich niosło sie echem poprzez jej myśli. Alex nakazujący jej znalezienie odpowiedzi, Maria zarzucająca jej nadmierną szlachetność, nawet Max, wyznający ze nigdy nie spytał jej o zdanie, zanim odszedł- że radykalnie odmienił jej zycie zaledwie jedym słowem.
Czy kiedykolwiek tak naprawde wiedziała, czego pragnie? W tym cała ironia. Maria twierdziła,ze Liz pragnie ochraniać Maxa, nie mówiąc mu przez co przeszła, ale czyż nie chroniła samej siebie? Co szlachetnego było w chronieniu własnych uczuć i emocji? Sama myśl o powtórzeniu tych słów na głos- mimo ze Maria nie znała całej prawdy- wywoływała bolesny skurcz żołądka.
Liz wtuliła twarz w poduszkę, zaciskając palce na brzuchu. Wiedziała, ze to co odczuwa to zaledwie efekt niepokoju, ale wiedza ta nie koiła bólu żołądka ani nie łagodzila pulsowaania w skroniach. Odwróciła głowę, by zaczerpnąć tchu i skrzywiła sie, gdy mięśnie brzucha zaprotestowały w odpowiedzi.Odychała powoli, koncentrujac sie na zdjęciach zdobiących ściany pokoju- ona sama z Marią i Alexem, zdjecie ślubne je rodziców, babcia...Zdjecia Maxa zniknęły jakis czas temu, za wyjątkiem tych, które miała w Bostonie. W niezbornych próbach zrelaksowania sie, była wdzięczna,ze nie musi oglądać jego uśmiechnietej twarzy.
Lezała tak przez chwilę, próbując uwolnic sie od napięcia. Ciezarówka przemkneła ulicą, zawodzenie syren sprawiło ze podskoczyła, ale zmuszała sie do spokoju, cal za calem, mięsień za mięśniem. W końcu usiadła. Nigdy nie przestawało jej zdumiewac, jak silny był ludzki umysł. Jej samotne myśli były zdolne wpędzic ją w obłęd, a jednocześnie- uzdrowić. Kiedy idea ta w pełni do niej dotarła, zaczeła sie zastanawiać, czy przypadkiem zbytnio nie roztrząsa całej sytuacji.
Leniwym krokiem udała sie do łazienki i odkreciła kurek zimnej wody. Spojrzała w lustro i ujrzała swoją rozpłomienioną twarz. Przemyła twarz chłodną wodą, przecierając mokrymi dłońmi po karku, az do lini włosów.
- Czego ty chcesz?- szepneła swojemu odbiciu- zapomnij o reszcie. Wyrzuć logike za drzwi. Kiedy po raz ostatni słuchałaś własnego serca?
Liz niemal poczuła jak jej serce zadrżało w odpowiedzi. Jak wiele czsu upłynęło od dnia, w którym złożyła babci tę obietnicę? Wydawało się, ze cała wieczność. Przyglądając sie swojemu odbiciu w lustrze wiedziała ponad wszelkie watpliwości, ze równie wiele czasu minęło od dnia, gdy postepowała zgodnie z jej radą. Przez te kilka lat, kiedy los tak często rozdzielał ją i Maxa, zawsze podążała za głosem serca, bez względu na niedorzeczność sytuacji, w jakiej sie znajdowała. Za kazdym razem tłumiła kłębiące sie w umyśle pytania, i pozwalała by miłość i zaufanie przywiodły ja znów do jego boku. I nigdy nie załowała. Ale potem wszystko sie zmieniło. Oni sie zmienili.
Kiedy przestali być wobec siebie całkowicie uczciwi? Czy wtedy gdy próbowała wepchnąć go w ramiona Tess? Wtedy po raz pierwszy skłamała- w bólu i rozpaczy, by ocalić świat. W koncu prawda wyszła na jaw i Max zrozumiał, ale czy wszystko było tak jak dawniej? Wówczas zrozumieli, ze oboje są zdolni do wszystkiego, by chronić siebie nawzajem. Byli zdolni do kazdej ofiary, by tylko nawzajem osłonić sie przed zagrozeniem. Nawet jesli to poswięcenie pociągało za sobą utratę zaufania.
Nigdy tego nie odzyskali. Całkowitej i niezachwianej wiary w siebie. Jak mogła tego nie dostrzegać? Max wierzył, że nie potrafi wyznac jej ze odchodzi, dopóki zaledwie pare godzin dzieliło ich od rozstania. A ona nie potrafiła przyznac, jak bardzo pragnie, aby został. Oboje milczeli, mając najlepsze intencje, ale w efekcie ranili siebie nawzajem. I po sześciu latach nic sie nie zmieniło. Powrót do dawnych zwyczajów nigdzie ich nie zaprowadzi.
Po powrocie do sypialni, wciąż miała wrażenie, ze coś wewnątrz niej odnalazło swą właściwą, utraconą pozycję. Spojrzała na zegarek i z zaskoczeniem stwierdziła, ze pora była naprawdę późna- minęła połnoc- ale w tej chwili nie miało to juz znaczenia. Jesli zatrzyma sie choć na chwile by rozwazyć oczekiwanie poranka, moze ponownie utracić odzyskaną zaledwie wiarę. W krótkim przebłysku chwili ujrzała wszystko zdumiewajaco jasne i klarowne- i to było czyste i słuszne- znów pragnęła ufać.
Chwyciła swą skórzana kurtkę i ruszyła do drzwi, po chwili zmieniła zdanie i skierowała sie do okna. Być moze jej rodzice jeszcze nie spali, a nie chciała wdawać sie w niekończace się wyjasnienia. Na tarasie zatrzymała sie na chwilę, by spojrzeć w niebo, na księżyc lśniący w swojej pełni, w otoczeniu miriady gwiazd. Niebo zdawało sie pulsowac zyciem, światło płynąć ku niej, tak bliskie, ze mogłaby wyciągnać dłoń i uchwycic samotny promień. Czuła, ze ją wspiera.
Zapieła kurtkę, by ochronic sie przed chłodnym powietrzem i zeszła z dachu wyjsciem ewakuacyjnym. Przyszło jej to z łatwoscią, jej stopy rozpoznawały drogę poprzez ciemność. Po chwili stanęła pewnie na ziemi.Przez chwie zastanawiała sie, czy moze odpalić samochód matki nie budząc rodziców, czy też raczej powinna pójść piechotą przez miasto.Sama myśl sprawiła, ze poczuła sie jak nastolatka. Tłumiąc chichot, odwróciła się w stronę ulicy i wpadła prosto na Maxa.
Strach to zabawna rzecz. Kiełkuje glęboko w twoim wnętrzu, rozwija sie i wzrasta, spowija twoje mysli, az w końcu staje sie częścią ciebie. Ale w tym samych czasie uczysz sie stawać czoła lękom- walczyc z nimi i nie pozwalać im przejmować nad tobą kontroli. To własnie zapamiętałam z okresu szkoły średniej, przy Maxie i pozostałych. Wszystko przez co przeszlismy, było niewiarygodnie niebezpieczne, nie potrafiłabym tego nawet wyjaśnić nikomu spoza grupy. Tak często bilismy przerazeni, świadomi niebezpieczeństw zagrażających nam ze wszystkich stron. Ale wygraliśmy, bo wspólnie stawialismy czoła naszym lęką. Poczucie jednosci było naszą największą siłą- wiedzielismy, ze poniesiemy klęskę, jesli przestaniemy współdziałać.
Kiedy wsiadłam na pokład samolotu, tamtego dnia w grudniu, byłam przerażona. Strach narastał we mnie przez ostatnie tygodnie, az w koncu nie miałam juz siły go kontrolować. Przerazała mnie nie tylko swiadomość tego, ze moje sny ustały, ale równiez przeczucie, iż wkrótce wydarzy sie cos waznego. Nie wiedziałam jednak, czego oczekiwać.
W chwili gdy postawiłam stopę na znajomym terytorium, poczułam jak mój niepokój częściowo ustępuje. W Bostonie zdażyłam zapomnieć o wielu rzeczach, które przywoływały wspomnienia o domu. Rzeczach budzących ciepłe, dobre, bezpieczne uczucia. Roswell, było mimo wszystko moim domem. Tutaj przyszłam na świat i dorastałam, tu zawierałam przyjaźnie- tutaj się zakochałam. Moje zycie jest nierozerwalnie powiazane ze starymi ściezkami dzieciństwa. To miasto jest częścią tego, czym jestem.
Być moze to bliskość domu, ukoiła moje rozkołysane zmysły. Czasami wystarczy poprostu powrócić w miejsce, w którym kiedyś znalazło się siłę, by być odważnym. Być może pomagała mi równiez praca- obsługa stolików jest bardziej absorbująca niz godziny spędzone przed klawiaturą. Zapewne zadziałała równiez swiadomość faktu, ze wkrótce znów spotkam sie z Marią i Alexem. Wiele czasu uplynęło od chwili, kiedy ostatni raz byliśmy razem.
Na karb tego wszystkiego składałam przyczyny mojego dobrego sampopoczuczucia. Ale nie sądze, bym choc przez chwilę w to wierzyła. Ponieważ kiedy Max Evans przekroczyl próg Crashdown drugiego dnia mojego pobytu w Roswell, jakas cząstka mnie juz go oczekiwała.
- Max...
Liz poczuła jak śmiech zamiera na jej ustach, gdy jej zaskoczone spojrzenie napotkało powazny wzrok Maxa. Jego dłonie objęły jej ramiona, jej dłoń spoczęła na jego piersi, z radoscią witając znajomy i kojący dotyk jego starej, skórzanej kurtki. Była tak blisko niego, ze widziała złote refleksy w jego oczach, zmieniające sie z chwili na chwilę, wraz z jego nastrojem, ciemniejące i lśniące bursztynowym blaskiem, gdy obserwowała go w milczeniu. Przez chwile stali nieruchomo w strudze płynącego z latarni światła, wpatrując sie w siebie i Liz czuła jak wzbierający w niej przez ostatnie dni natłok uczuć, powoli toruje sobie drogę na powierzchnię.
- Liz, ja...- cofnął sie o krok, wypuszczając z uścisku jej ramię- przepraszam, ze zjawiam sie tak niespodziewanie- powiedział- nie chciałem dzwonić i budzić wszystkich. Miałem nadzieję, ze jeszcze nie śpisz...wiem, ze postanowilismy utrzymac dystans pomiędzy nami, ze tak bedzie łatwiej. Ale chciałem z tobą prozmawiać...zapytać cię o coś- dokończył szybko.
- Max, wszystko w porządku- uspokoiła go- jak myslałes, dokad szłam w środku nocy?- spytała, uśmiechając sie lekko.
Wydawał sie byc zmieszany, tak jakby nie zdawał sobie w pełni sprawy, ze ona równiez stoi tu z nim, pośrodku alei.
- Chciałas sie ze mną zobaczyć?- spytał niepewnie.
Skinęła glową.
- Tez chciałam z tobą pomówić. Wczesniej, tak naprawdę...jest tak wiele rzeczy, o jakich ci nie powiedziałam. Rzeczy, o których powinieneś wiedzieć- przyznała- rzeczy, które musisz wiedzieć.
- Nie powiem, zebym był zaskoczony- odparł cicho-gdzie chcesz iść? Z powrotem na dach?- spytał, wskazując jej balkon.
Wzruszyła ramionami.
- Może być- odwróciła się, lecz po chwili zerknęła na niego przez ramię- Max? Co sprawiło, ze zmieniłeś zdanie?
- Co masz na myśli?
- Trzymanie sie ode mnie z daleka- odparła- powiedziałes, ze chcesz mnie o cos spytać, ale nie wyjawiłeś mi, dlaczego. Co takiego sie wydarzyło, ze zdecydowałes sie przyjść tutaj tak późno?
Zerknął na nią niepewnie i przez ułamek chwili nie była pewna, czy zamierza jej odpowiedzieć, czy tez raczej odpowie jej pytając, dlaczego wybierała sie do niego z wizytą w środku nocy. Zamiast tego, odsunął nieco kurtkę i sięgnął za jej poły.
- To sie wydarzyło- odparł, wyciągając zza niej paczkę papieru.
Liz siegnęła po nia, instynktownie wiedząc, ze jest to jej książka.
- Skąd to masz?- spytała, przesuwając kciukiem po po jej tytule.
- Maria przyniosła ją z sobą, kiedy przyszła zobaczyć sie z Michaelem tego ranka. Dała mi to, zanim ty i Alex dotarliście na miejsce.
- Domyslam się, ze ją przeczytałeś.
Max skinął głową.
- Zacząłem w chwili, gdy zjawiłaś sie u mnie popołudniu. Skończyłem resztę w ciagu wieczora.
Liz westchnęła.
- Wejdź- oddała mu książkę i zaczeła wspinać sie na balkon, swiadoma obecnosci Maxa za swoimi plecami aż do chwili, gdy oboje stanęli na jej tarasie.
- Wow- powiedział, rozglądając sie wkoło- dziwne uczucie.
- Być tu znowu?
- Tak...minęło...sporo czasu
Liz usmiechnęła sie lekko.
- Wiem-odeszła od niego na chwilę i przeciagnęła na srodek tarasu dwa stare fotele.
- Dla bezpieczeństwa- stwierdziła- na wypadek, gdyby moi rodzice jeszcze nie spali.
Zmarszczyl brwi.
- Liz, dlaczego im nie powiedziałaś, że wróciłem?
- Och...- przełknęła z trudem, osuwając sie na najblizszy fotel. Jak mogła zapomnieć, ze wpadł na jej rodziców- ja...chyba nie wiedziałam, jak im to wyjaśnić- odparła- i nie chciałam, zeby patrzyli sie na mnie tak, jakbym miała lada moment eksplodować.
Max usiadł na przeciwko niej, pochylając sie do przodu, jego przedramiona spoczęły na jego kolanach.
- Dlaczego mieliby to robić?
Liz westchnęła cicho.
- Powiedzmy, ze mają powody podejrzewać, że jestem gotowa stracić rozum, kiedy ty wchodzisz w grę. Nie pogodziłam się łatwo z twoim odejściem- wyznała miękko. Spojrzała na niego i ujrzała poczucie winy, obecne w jego oczach- Max, nie mówię tego po to, żebys sie dręczył.
- Wiem, ale nie zmienia to faktu, ze czuję się podle.
- Nie- powiedziała- proszę. Jest mi juz wystarczająco ciężko.
- Spróbuję. Więc, co sie stało? Po moim odejściu?
- Cóż, myslałam, ze wszystko ze mną w porządku. Tak, byłam nieszczęsliwa, ale panowałam nad sobą- mówiła. Podwinęła nogi pod siebie, przybierając bardziej komfortową pozycję- ale pewnego dnia...pracowałam i nagle wpadłam w szał, zaczęłam krzyczeć i rzucać butelkami Tabasco we frontowe okno kawiarni- spusciła wzrok w nagłym zawstydzeniu.
- Boże, Liz.
- Przez nastepnych kilka dni nie kontaktowałam z otoczeniem- kontynuowała cicho, nie pozwalając, by jej przerwał- ale na tym koniec. Alex i ja musielismy spedzic mnóstwo czasu, by dotrzeć wreszcie do Marii. To zaabsorbowało mnie całkowicie az do dnia, w którym wyjechałam na studia.
- Moge cie o coś spytać?
Skinęła głową, napotkawszy jego spojrzenie.
Max odetchnął głęboko, pochylając sie w jej stronę i biorąc jej dłonie w swoje ręce.
- Czy...czy rozumiesz, dlaczego nie prosiłem cie, abyś ze mna odleciała? Dlaczego nie mogłem tego zrobić?
- Och Max, oczywiscie, ze rozumiem- odparła, sciskając jego dłoń- wiem, ze to było zbyt niebezpieczne- ze nie miałes pojęcia, co cie czeka po wylądowaniu.
- Nie tylko to Liz. Nie wiedziałem, czy będziemy w stanie przetrwac na Antarze w naszych ludzkich formach. Jak ty mogłabyś tam żyć? Nie mogłem ryzykować.
- Wiem- odparła kojącym głosem- wiedziałam o tym. Nawet wtedy, wiedziałam, ze to niemozliwe- szepnęła.
Rozluźnił uścisk, pozwalając jej dłoni wyslizgnąć się spomiędzy jego palców
- Ja...czytając twoja książkę...załuję, ze nie mogło tak być Liz. My oboje, razem, wędrujący do granic wszechświata.
- Więc nie byłeś zły, czytając ją?- spytała niespokojnie.
Max zmarszczył brwi.
- Dlaczego miałbym być zły?
- Bo pisałam o tobie. O was wszystkich- odparła cicho- bo wykorzystałam waszą tajemnice i...upubliczniłam ją.
- Liz, nikt czytając to nie moze pomyslec, ze to ksiazka oparta na faktach- powiedział miękko- chyba, zeby znał juz prawę. Ta książka nie mogłaby ściągnąć na nas niebezpieczeństwa, nawet gdybysmy byli na Ziemi, kiedy została opublikowana.
- To juz cała seria- przyznała, niespodziewanie czując przypływ nieśmiałości- trzeci tom ukaze sie za parę miesięcy.
Kąciki ust Maxa powędrowały w górę, gdy sie usmiechnął.
- Czy dostanę egzemplarz z autografem?
- Jasne- Liz uśmiechnęła sie w odpowiedzi- nawet wczesniej niz inni.
- Ach...wygląda na to,ze opłaca sie mieć przyjaciół w elitarnych kręgach.
- Zdecydowanie- odparła.
- Ta przy okazji...jak do tego doszło?
- Do tego ze zostałam pisarką? Długa historia- odparła- połknęłam bakcyla w collegu i tak juz zostało.
- Nie tęsknisz za biologią?
Liz wzruszyła ramionami.
- Nie żałuję swoich wyborów- odparła- miałam dobre stopnie, wiec zawsze mogę zająć sie znów pracą naukowa, jesli tylko zacznie mi jej brakować. Ale naprawde lubię pisanie. Początki były niczym katharsis, ale potem...nie wiem...To dla mnie ważne.
- Cóż, bez dwóch zdań masz talent- jego głos był pełen ciepła- chociaż zapewne nie jestem obiektywnym sędzią.
- Dziękuję- szepnęła.
- A...jak było na Harvardzie? Tak, jak zawsze o tym marzyłaś?
- Zakochałbyś sie w tym miejscu- powiedziała miękko, świadoma tęsknoty w jego spojrzeniu- to było niezwykłe doswiadczenie. Ale musze przyznać, ze nie do końca wykorzystałam ten czas tak jak powinnam. Zamknęłam się w sobie. Przebywanie z daleka od Roswell, od ludzi których znam, sprawiło że czułam sie samotna. Odcięta od świata. Owszem, byli ludzie, z którymi mogłam spędzać czas- dodała pospiesznie- w Bostonie zawarłam pare przyjaźni. Ale żadne z tych ludzi nie miało pojęcia, skąd pochodzę. Tajemnica którą skrywam, stała sie częścią mnie, Max. Tak jak ty- przegarnęła włosy palcami- przepraszam. To nie ma sensu, prawda?
- Nie- odparł cicho- to ma sens- odchylił sie do tyłu, unikając jej wzroku, wodząc spojrzeniem po odległym, rozgwieżdżonym niebie- poprostu wiem, co czułaś- westchnął- kiedy dotarlismy na Antar, rzadko wspominalismy o Roswell i o ludziach, którzy tam zostali. To było jak niepisana umowa, którą zawarlismy. Zapewne sądzilismy, ze mówienie o tym sprawi nam wszystkim jeszcze dotkliwszy ból. Potem, gdy urodziła się Lexie, Isabel zaczęła opowiadać jej o Alexie, o tobie i Marii...o jej pochodzeniu. Michael i ja przyłączylismy się, wiec niezależnie od tego które z nas udało się na patrol, Lexie nigdy nie usnęła, dopóki nie usłyszała opowieści na dobranoc- potrząsnął głową- czasami myslę, ze większe znaczenie miały dla nas, niz dla niej. Zachowywały więź pomiędzy nami, a domem.
- Tak jak pomagały mi moje ksiązki- powiedziała Liz- dopóki pisałam, czułam, ze jesteś blisko.
- Starałem się sobie wyobrazić, co mozesz robić- kontynuował Max- zamykałem oczy i widziałem ciebie, wędrującą przez kampus, ze starą torbą pełną książek, przewieszoną przez ramię. Twoje policzki były zaróżowione od chłodu- odetchnął głęboko- zastanawiałem się, czy jeszcze czekasz. Czy tez moze spotkałas kogoś innego.
- Max...
- Mam na mysli to, o czym napisałem ci w liście, zanim odszedłem. Że pragnę, abyś dalej żyła. Zasługujesz na szczęscie.
- Max spójrz na mnie- czekała, dopóki nie podniósł wzroku i nie odczuła zdziwnienia, gdy zdała sobie sprawę, ze znowu wznosił mur pomiędzy sobą a nią. Jego oczy były czarne, ich wyraz niemozliwy do odgadnięcia. Zsunęła się ze swojego krzesła tak, ze dzieliły ich juz tylko cale.
- Max, wiem co chciales przez to powiedzieć- zaczęła miękko- i nie zamierzam cie oszukiwać- takie myśli nie były mi obce, w ciagu ostatnich sześciu lat. Ale prawda jest taka, ze nie potrafie o tobie zapomnieć, nawet gdybym chciała. Nie było dnia, ktory nie przyniósł mi wspomnień o tobie. Tak, jesteś częścią mnie. Obecny w mojej krwi, mojej duszy, moim sercu. Max...nie potrafię z tym walczyć. Chwile, w których starałam sie przeczyć moim uczuciom do ciebie, nalezały do najgorszych.
- Ale Liz...
- Ciii- szepnęła, przyciskając palec do jego ust- wysłuchaj mnie. W ciagu ostanich dni stawiłam czoła bolesnej prawdzie. Przez ostatnie lata nieustannie okłamywałam wszystkich dookoła, a zwłaszcza siebie. Wmawiałam sobie, ze wszystko jest w porządku. Że zapomniałam o tobie i moje nowe życie czyni mnie szczęsliwą. I w pewnym sensie, to prawda- przyznała- lubie pisarstwo. Życie w Bostonie. Ale zapomniałam, czym jest miłość Max. I nie ma znaczenia, ile razy wmawiałam sobie, ze poprostu czekam na tego właściwego mężczyznę- mówiła miękko- ty jestes jedynym, którego pragnę. Nie pragnę twojego cienia, kogoś niemal tak wspaniałego jak ty. Chcę tylko ciebie. Zawsze chciałam tylko ciebie.
- Liz, ja...Boże- przesunął dłonią po twarzy- wiesz, co czuję. Dla mnie nie istnieje nikt poza tobą. Ja tylko nie mogę...- urwał, jego oczy lśniły od łez.
Siegnęła i uchwyciła w dłonie jego twarz.
- Nie prosze, zebyś został- powiedziała- cząstka mnie załuje, ze nie poprosiłam cię o to tamtego dnia...ze nie zapobiegłam...Powinienes wiedzieć, co czułam, a ja tylko ułatwiłam ci wszystko. Teraz zdałam sobie sprawę, ze najgorsza jest zawsze niewiedza.
- Liz, zostałbym gdybym mógł. Wiesz o tym.
Usmiech, który wymusiła, był drżący, słaby.
- Wiem. Wiem, ze musisz wracać na Antar. Że twoi ludzie cie potrzebują- odetchnęła głęboko- Proszę tylko, żebyś zabrał mnie z sobą.
Dłonie Maxa przykryły jej własne, delikatnie odsunął je od twarzy.
- Nie wiesz, o co prosisz- potrząsnął głową.
- Wiem, Max. Mówię, ze pragnę być z tobą, i jesli oznacza to podróż na obcą planetę, nie zawaham się. Skoro mogłes tam przetrwać i Lexie nie miała zadych problemów, dlaczego ja miałabym je mieć?
- Nie, Liz...nie chodzi tylko o to- odparł.
- A o co? Co jeszcze moze stać nam na przeszkodzie?- spytała, klękając pomiędzy jego nogami. Tym razem nie pozwoli mu na szlachetność- Max, rozumiem, ze to powazna decyzja. Wiem, z czego rezygnuję. Ale myślałam o tym i chce odejść z tobą. Kocham cię.
Sięgnął i odgarnął niesforne pasmo włosów z jej twarzy, jego palce delikatnie musnęły jej policzek. Usmiechnął sie nieśmiało, jakgdyby wspominając chwile, kiedy ten gest stanowil nieodłączną część jego dnia. Potem jego dłonie zeslizgnęły sie wzdłuż jej ciała i uniósł ją, sadzając w fotelu i ponownie tworząc dystans pomiedzy nimi.
- Liz, dziekuje ci...ale nie moge zabrac cię ze sobą na Antar.
Liz poczuła jak łzy napływają jej do oczu.
- Dlaczego?
- Bo to wojenne piekło i nie dopuszcze do tego, abyś znalazła sie w jego centrum. Byłabyś w smiertelnym niebezpieczeństwie, nie tylko ze względu na okoliczności, ale przede wszystkim na to, kim dla mnie jesteś. To nie jest bezpieczne.
- Nie obchodzi mnie to- odparła.
Max potrzasnął głowa, jego usta zacisnęły sie w wąska linijkę.
- Mogłabyś sie stać kartą przetargową. A ja nie zniósłbym, gdyby cokolwiek ci sie stało.
Liz westchnęła cicho, uświadamiając sobie, ze miał rację. W szkole sredniej był to jeden z jej najwiekszych lęków. Że jego wrogowie znajdą sposób, by wykorzystać ją przeciwko niemu. I czyż agent Pierce tego nie zrobił?
Wyczuł, ze jej upór słabnie i uchwycił jej dłoń, splatając jej palce ze swoimi.
- A co jesli to mnie coś sie stanie? Co zrobisz, samotna w obcym świecie? Michael tam nie wraca. Jedyną znajomą twarzą byłaby Tess- dodał, w jego glosie zabrzmiały prowokacyjne nutki.
- Jesli tak to widzisz- stwierdziła w końcu, walcząc ze łzami- do diabła.- mruknęła, ocierając łzy.
- Przykro mi.
- Wiem- westchnęła, Wiedziała o tym. Wiedziała, ze gdyby tylko mógł zmienic wszystko, pozostając tą sama osobą, którą był, zrobiłby to bez wahania. Ale wiedza nie mogła ukoić jej bólu.
- Więc co teraz? Ty lecisz a ja zostaje? Obiecasz mi, ze zrbisz wszystko co w twojej mocy by do mnie powrócić, a ja kazdego dnia będę sie zastanawiać czy jeszcze zyjesz, czy nie? Do diabła, nie wiem jak długo jestem w stanie żyć, widując cie jedynie w snach, Max- słyszała histeryczne nuty we własnym głosie, ale nie potrafiła juz z tym walczyć. Była zdecydowana otworzyć sie przed nim na dobre i złe, to stanowiło cząstkę jej szczerości.
Coś zalsniło w spojrzeniu Maxa i siegnął za poły kurtki, wydobywając zza niej książkę.
- Mogłabyś zrobić coś dla mnie?- spytał nieoczekiwanie.
- Co?- zapytała, zawstydzona tym, jak dziecinnie zabrzmiał jej głos. Zdumiała ją, że nieoczekiwanie zmienił temat.
Pospiesznie przewracał strony, przeszukując je wzrokiem, jak gdyby starał sie coś odnaleść.
- Tutaj- mruknął- poprostu posłuchaj przez chwilę, ok?- zerknął w jej stronę.
- Dobrze- szepnęła.
Max zaczął czytać, jego głos był spokojny i pewny.
- "Kiedy właz statku powoli sie uchylił, jej oczom ukazał sie pierwszy widok obcego świata. W miejscu w którym wylądowali, ziemia była sucha i pozbawiona życiowych barw. Byli otoczeni przez surowe, martwe przestrzenie, znieksztalcone skalnymi obeliskami, które zdawały sie rozrastac i rozprzestrzeniać we wszystkich mozliwych kierunkach. Jednak choć planeta wydawała się wyschnieta i osamotniona, niebo nad nimi pulsowało życiem, barwami i swiatłem. Zdawało sie wirować, nieustannie zmieniać w niezliczononych odcieniach błękitu i zieleni, rozswietlanych wewnetrznym światłem. Opar i mgła tańczyły, łącząc sie z sobą. Powietrze bylo gęste i przez ułamek sekundy poczuła przypływ paniki, pomimo tego ze monitoring na statku okreslił atmosferę jako przyjazną dla ich życia. Po chwili wiedziała juz, ze potrafi nim oddychać, jednak nie przestawała być świadoma jego odmienności, czuła jak wypełnia jej pluca, zamyka sie wokół niej, gdy zaczęła sie poruszać. Z kontemplacji wyrwała ją gwałtowna erupcja, czyjaś ręką chwyciła ja za ramie i pociagnęła za sobą, nakazując jej biec. Była ledwie świadoma konsystencji miałkiej, przypominajacej piasek powierzchni pod swoimi stopami, gdy zblizali sie do najblizszego skalnego wyłomu, w poszukiwaniu schronienia. Z daleka od tego co sprawiło, ze niebo nioczekiwanie zapłonęło ogniem. Cokolwiek to było."
Kiedy skonczył, zamknął ksiązke i spojrzał na Liz wyczekująco.
- Dlaczego tak to opisałaś?
Liz zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem. Zaczęłam pisać w ramach kursów, a potem...
- Nie, nie chodzi mi o to, dlaczego zdecydowałas sie napisać tą historię, Liz. Ale dlaczego w ten sposób? Gęste powietrze, naga ziemia...
- Ja...nie wiem, Pytasz, skad miałam pomysł na opis twojej planety? Poprostu przyszło mi to do głowy- odparła, przyglądając mu się. W jakis sposób wiedziała, jeszcze zanim potrząsnął głową, ze nie powodowała nim wyłącznie czysta ciekawość- dlaczego pytasz?
- Liz, ten opis...doskonale pasuje do miejsca, w którym wylądowalismy, po przybyciu na Antar. Ziemia, powietrze, kolor nieba- mówił- po naszym lądowaniu nie miała miejsca zadna eksplozja, nie musieliśmy uciekać, by sie ukryć. Ale krajobraz...był niemal identyczny. Opisałaś go tak, jakbys tam sama była.
- Ale...to niemozliwe- wydusiła.
- Może....a moze nie. Liz, o czym tak dokładnie sniłaś, po moim odejściu?
Liz poczuła, jak jej usta otwierają się z zaskoczenia.
- Max, ty chyba nie myslisz...- wykrztusiła w końcu- nawet jesliby bylo to mozliwe, biorąc pod uwagę dystans, nigdy przeciez nie potrafiłeś przenikać do ludzkich snów.
- Nasze moce rozwinęły sie na Antarze. I nie miał znaczenia wyłącznie trening...to miejsce zdawało sie wpływac na ich siłę.
- Ale Max...
- Nie wiem Liz. Ale niektóre fragmenty twojej opowieści tak ściśle pasuja do antarskiego świata...biorąc pod uwage, ze nigdy tam nie byłas, musiałas mieć jakieś inne źródło informacji. Mów do mnie, proszę.
Odetchnęła głęboko.
- Dobrze,,,sny zaczęły się w okresie, po moim wyjeździe do szkoły- zawahała sie, potrząsajac głową- nie, nie od razu. Chyba pod koniec październikka, w okolicach Halloween.
Max zdawał sie chłonąc kazde jej słowo.
- O czym sniłaś?
- O tobie- odparła- ale nic tak naprawe sie w nich nie wydarzyło.Niczego nie robiłeś. Moglam cie widzieć, niemal czuć...twoją samotność. Byłes tam, martwiłes się, bałeś. Twoje uczucia stały sie moimi, wydawałes sie taki bliski...tak, jakbym mogła cie dotknąć. Oczywiscie, za kazdym razem, gdy próbowałam, budziłam się- dodała, jej oczy wypełniły sie łzami.
- Choć tutaj- szepnął, siegając po jej dłoń, jak gdyby pragnął jej uświadomić, ze wciąż tu jest. Kiedy spojrzała na niego, usmiechnął sie kojąco. Uniosła sie z fotela i usiadła na jego kolanach, starając sie nie rozwazać w myslach znaczenia tego gestu. Wtuliła sie w jego ciało i westchnęła, gdy poczuła jak jego ramiona zamykają sie wokół niej, przyciagając ją do jego piersi, jej czoło oparło sie na jego policzku. Czuła sie rozgrzana i bezpieczna, jej ciało odpowiadało na znajomy dotyk.
- Opowiedz mi wiecej- szepnął, ciepło jego oddechu musnęło jej ucho.
- Sny były...nieregularne- kontynuowała- czasami upłynął tydzień lub dwa...bez zadnego, a potem nagle miewałam je kazdej nocy. Po tym jak ukonczyłam szkołę, stały sie bardziej regularne i ...bardziej bolesne. Byłeś w nich bardziej zdenerwowany, nigdy szczęsliwy, rzadko spokojny. Budziłam się, dzieląc twój ból, pragnąc ci jakos pomóc...i przypominałam sobie, ze przecież odszedłeś.
- Czy wciąz miewsz te sny?
- Nie. Urwały się pare tygodni temu. Początkowo myślałam, ze moze poprostu odeszły na jakis czas...ale minął tydzień, a ja nie miałam żadnego. Wpadłam w panikę. Planowałam pozostać w Bostonie na Świeta, ale zamiast tego wsiadłam w samolot i przyleciałam do domu.
- Dlaczego?- spytał z ciekawoscią, odchylając sie do tyłu, by móc spojrzec jej w oczy.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Poprostu czułam, ze powinnam tu być. Ze to mnie uspokoi- powiedziała- rozumiesz- chciałam byc w miejscu, w ktorym poczuje sie blisko ciebie- szepnęła- i wtedy wróciłes i nie miałam juz czasu o tym mysleć.
Pocałował ją delikatnie w skroń.
- Liz, nasza podróż na Antar zajęła nam miesiące. Prawdopodobnie był juz listopad, kiedy wreszcie tam dotarliśmy. Podróż w powrotną stronę zajęła mniej czasu. Technologia osiągnęła wyzszy poziom, bylismy w stanie dotrzec tutaj w ciągu kilku tygodni.
Liz wyprostowała sie gwałtownie.
- Chcesz przez to powiedzieć,że moje sny skończyły sie, bo ty byłes na statku zmierzającym w stronę Ziemi?
- Mówie tylko, ze pokrywa sie to w czasie.
- Wiec dlaczego sny nie wróciły? Jestes tutaj juz od ponad tygodnia.
- Moze tutaj więź nie jest juz na tyle silna. Pmietasz, jak powiedziałem ci, ze nasze moce rozwinęły sie na Antarze?- przypomniał jej- a wiekszość czasu tutaj spedziłem rozmyślając o tobie. Nawet wtedy gdy zachowywalem sie jak kapral- przyznał- ty wypełniałas moje myśli.
- Czy ty...tez o mnie sniłeś?- spytała ostrożnie.
- Co masz na mysli?- spytał, unosząc brwi.
- Bo...dlaczego nie pomyslałes wtedy...czy nie powinieneś zdać sobie sprawy, z łączącej nas więzi?
- Liz, moje sny o tobie...byłem swiadomy twoich uczuc, to logiczne. Wiedziałem co czujesz, ale nie to, gdzie jesteś. Myslałem, ze to tylko sny...efekt działania mojej podświadomości.
Patrzyła na niego przez chwile, po czym uniosła sie z jego kolan, podchodzac do krawędzi dachu i spogladając na uśpione miasto. Oparła sie plecami o scianę, czując jak dreszcz przenika jej ciało . To swiadomość tego, jak bardzo byli sobie bliscy- jak ich dusze nieświadomie przenikały się, pomimo dzielącej ich odległości; przejęła ją do głębi. Czy ta wiedza czyniła to rzeczy prostszymi? Zdolnośc odbierania jego emocji na przestrzeni tych wszystkich lat, jego strachu i myśli znajdujacych odbicie w jej własnych snach? Byc może. Ale co zrobi, kiedy ta więź nieoczekiwanie umrz?. Skoro odejście snów potrafiło tak ją przestraszyć, jak bardzo będzie sie bała teraz, mając świadomosc czym były w istocie? Może uwierzyc, ze Max został zabity.
- Liz, co sie dzieje?
Podskoczyła na dźwięk jego głosu, tuz obok siebie.
- Poprostu myślę- odparła.
Max chwycił ją za ramię i odwrócił ku sobie.
- O czym?- spytał cicho.
Odetchnęła głęboko, napotykając jego pytające spojrzenie.
- Max, jak rozpoznam różnicę,następnym razem gdy sny się skończą? Skąd będe wiedziała czy wracasz, czy też...
- Ciii- powiedział- Liz, chciałbym móc obiecać ci, ze nic mi sie nie stanie, ale nie mogę. Nie wiem, z czym przyjdzie mi sie zmierzyć na Antarze. Juz nie. Nie po smierci Isabel. Mogę jedynie obiecać, ze będę ostrożny. I ze powrócę, jesli tylko będę mógł. Wiem, ze to skromna obietnica, ale juz ci ją kiedyś dałem- powiedział lekko, choc jego pociemniałe oczy zdradziły głębię emocji- to chyba się liczy, prawda?
- Max, nie proszę cię o zadne gwarancje- odparła- wiem, ze to niemozliwe. Chcę tylko,zebys wiedział, co czuję. Przez te wszystkie lata najbardziej żałowałam tego, że nie ufałam ci wystarczająco mocno, by być z tobą całkowicie szczera.
- Co masz na myśli? Liz, wiem co czujesz. Nie jesteś mi winna zadnych słów wyjasnienia.
- To nie o to chodzi Max. Jestem to winna sobie, tak samo jak tobie. W pewnej chwili przestaliśmy sobie ufać. Zaczelismy mieć przed soba tajemnice, sądząc że tak będzie najlepiej. Nie chcę, zeby nadal tak było między nami Max. Pragnę, abyśmy w siebie wierzyli. W nasza siłę, tak samo jak w naszą miłość. Rozumiesz?
- Tak. I widzę, do czego zmierzasz- przyznał.
Usta Liz zadrżały w uśmiechu.
- Maria powiedziała, ze my dwoje zbyt często chcieliśmy być szlachetni.
Roześmiał się.
- Tak powiedziała? Cóż...daleki jestem od tego, aby nie zgadzać sie z Marią- nagle spoważniał- rozumiem, ze ta uczciwość powinna działać w obie strony?
- Mam taką nadzieję.
Odetchnął głęboko.
- Okay. Wiem, to moja wina- zawsz starałem sie ochraniać cię przed niebezpieczeństwem, ale nie chcę zebyż myslała, ze brakuje mi do ciebie zaufania. Liz, jesteś najsilniejszą, najbardziej niezwykłą kobietą jaką znam. Wszystko to, przez co przeszlismy jeszcze w szkole. FBI, Skórowie, cały ten bajzel. Stawiłaś temu czoła nie zadawając pytań. Chcę cie chronic i opiekowac sie toba, bo cie kocham, nie dlatego że nie wierze w ciebie. Jak mógłbym odejść, nie wiedząc, ze sobie poradzisz?- siegnął i otarł wierchem dłoni łzy spływające po jej policzku- a dziś w nocy gotowa byłaś zostawić rodzinę przyjaciół, całe zycie i lecieć ze mną na Antar...nawet nie wiesz, co to dla mnie znaczy.
Teraz to ona wyciągnęła dłoń, by otrzeć jego łzy, jej palce błądziły po jego policzku.
- Pamietasz jak powiedziałam, ze jesli pozwole ci zanadto się zbliżyć, nie będę miała siły by pozwolic ci odejść?
- Liz, ja...
- Nie Max, wysłuchaj mnie. Pozwalam ci odejść, bo nie mam wyboru. Ale nie chce odmawiać sobie szansy na wspólne chwile, dopóki jeszcze mamy czas. To było zbyt okrutne- odrzucić dar, który podarował nam los- pogłaskała jego twarz, wsunęła dlonie w jego włosy, mierzwiąc je delikatnie- kocham cię- szepnęła.
- Ja ciebie też- odpowiedział, zamykając ja w swoich ramionach. Pochylil głowę i przysisnął wargi to jej ust, w delikatnym pocałunku- ale teraz będzie mi jeszcze trudniej odejść- dodał, jego usta przylgnęły do jej warg.
Liz pogłębiła pocałunek, stając na palcach, by łatwiej móc go dosięgnąć. Świat zawirował wokół niej i nagle poczuła ze ziemia umyka jej spod stóp. Zdumiona, przerwała pocałunek i odkryła, ze Max uniósł ją w ramionach. Patrzył na nią pytająco, jego bursztynowe oczy pełne były miłości i oczekiwania. Musnęła dłonią jego usta, czując jak całuje jej dłoń. Skinęła głową.
- Jesteś pewna?- spytał.
- Jestem- odparła.
Pocałował ją znowu, delikatnie, czule. Potem postawił ją na ziemi i poprowadził przez taras, w stronę okna.
cdn...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)