Post
by Nan » Thu Dec 04, 2003 11:16 pm
Miałam dzisiaj koszmarny dzień, potem obejrzałam film i przypomniałam sobie, że chyba na jutro mam wypracowanie z francuskiego... No, tymczasem zamieszczam drugą część Antarskich Nocy i zapraszam do komentowania. Rozdział ponury i dość mroczny.
Antarskie Noce
Część II
Złote promienie wpadały przez więzienne okno i wyrwały Maxa ze snu. Godzinami trzymał Liz w ramionach, a żadne z nich nie miało ochoty mówić. To właśnie było piękno tego świata, w którym się spotykali, gdzie mógł ją tak dotykać. Mogli być czuli i delikatni w ciszy albo gadatliwi gdy chcieli. Ale Liz zawsze była tylko jego, bez żadnego “ale”. A on nigdy nie miał blizn.
Czasami przypominał sobie fragmenty swojego życia w Roswell i usiłował ułożyć połamane kawałki niczym wrażliwe i ostrożne puzzle. Te noce nie były już take przyjemne, pełne obrzów Kyle’a i Liz w łóżku, albo przytłumione światło na parkiecie i Liz, która odchodziła. Ale najbardziej męczyły go sny, w których występował Alex.
Wiedział, że Alex był jego przyjacielem, ale był o niebo ważniejszy dla Liz. W jakiś sposób, choć nie był tego pewny, wiedział, że był odpowiedzialny za jego śmierć. Nigdy jednak nie mógł odnaleźć prawdy w snach, nigdy nie mógł dojść do tego, w jaki sposób spowodował wypadek. Usiłował więc unikać tych wspomnień, ponieważ miejsca, do których wiodły, były zbyt mroczne i ciasne.
Zamiast tego przelewał te ciemne, ponure wspomnienia na płótno. Próbował wyjaśnić i przetłumaczyć sposób, w jaki mroczne sny pojawiały się w świecie pełnym barw i kształtów, ale to tylko często pozbawiało go snu.
I to nie chodziło tylko o Alexa. Chodziło o to, w jaki sposób jego umysł zachował wspomnienia z tego bolesnego okresu. Max często czuł, że wszystkie wędrówki po jego umyśle raniły jego wspomnienia, układały je od nowa w zupełnie absurdalne tam, gdzie teraz nie mógł się dostać. Zwłaszcza po tamtej nocy, gdy Tess naprawdę się na nim zemściła, po nocy, gdy umarł na podłodze swojej celi. To właśnie wtedy wbiła do jego umysłu rzeczy, które z trudem rozumiał. Zeph nazywał je blokadami, choć wiedział, że to wyjaśnienie było zbyt proste i banalne. Zaszczepiła tam uszkodzone i nadwerężone wspomnienia, choć Kivar dosłownie zgwałcił jego umysł, kradnąc mu na zawsze kluczowe myśli. Ale to nie była jedyna szkoda; blokady jednocześnie miały uniemożliwić na zawsze jego uzdrowienie. Max odkrył to, gdysam próbował się uleczyć, setki razy, ale wciąż na próżno. Później nawet Zephowi nie udało się to przy pomocy uzdrawiających kamieni. W końcu dotarła do Maxa bolesna prawda, że jego oszpecenie i rany były już na zawsze.
W tamtych dniach Max daremnie usiłował połączyć to, co mógł sobie przypomnieć ze swojej przeszłości, ale czasami wszystko to, co trzymał w dłoniach było bezsensownymi strzępami, powodując przypływ łez. Tak więc poranki takie jak ten były darem, gdy Max budził się odwracając oczy od jasnych, ciepłych promieni słonecznych, jedynie ze wspomnieniem ciepłych ramion Liz. Max przekręcił się na bok, wciąż płonący od jej pieszczot pełnych miłości.
Szare ściany jego celi były skąpane we wczesnych promieniach antarskiego słońca, czyste szczęście, które przepełniało serce Maxa każdego dnia. Nie mógł zrozumieć czego wyczekiwał w tych złotych promieniach, choć często czuł nurtujące wspomnienie niegdysiejszego doświadczenia. Albo czegoś, czego mógł doświadczyć. Nigdy nie był tego pewny.
Lato szybko nadchodziło tego roku, a rodzaj światła zmienił się nieznacznie w ciągu ostatnich kilku tygodni. Ciężka, antarska zima ustąpiła bez trudu czasowi, gdy wszystkie obietnice odnawiały się, gdy wibrujące zielenie i fiolety błyszczały tuż za jego małym oknem. Nie mógł widzieć całego terenu na zewnątrz, ale dostrzegał wystarczająco wiele by wiedzieć, że wolny świat był pełen nowego życia i delikatnych początków.
Gdyby tylko było tak samo w tym pałacu cieni – pomyślał z żalem, odgarniając włosy z oczu.
Rozejrzał się po celi z niejakim zachwytem, po ścianach skąpanych w porannym słońcu, a jego serce uniosło się nieco. Wszystko zawsze było inne o poranku, pełne możliwości i odnawiającej się nadziei. Wiedział również, że jest to zasługa Liz. Po raz kolejny tej nocy uspokoiła jego sny.
Max wstał powoli i pokuśtykał w stronę okna, jego kula wystukiwała swój rytm o kamienną podłogę. Zza małego okna mógł niemalże słyszeć fale oceanu rozbijające się o brzeg, co znaczyło, że był przypływ. Przez moment przyciskał dłoń do muru i uśmiechał się, zamknął oczy usiłując sobie coś przypomnieć. Coś odległego i dawno zapomnianego... biegł po piasku, jego stopy były bose i mokre, słońce ogrzewało jego szczupłe ciało. Był tak bardzo mały. A Isabel goniła go, chichocząc, zupełnie beztroska. Podniósł twarz ku słońcu, czując jego ciepło, i znowu był wolny.
Oparł się o ścianę, jego oczy były zamknięte, po prostu przypominał sobie wszystko. Moment zmienił się, przeobraził się w kolejny. Liz jechała w jeepie obok niego, jej długie włosy rozwiewał wiatr. Wolni. Oboje byli tak wolni. I młodzi.
Powoli Max otworzył oczy i choć marzenia zniknęły, wiedział, że musi teraz malować, choćby przez króciutką chwilę. Jego ciało wciąż było rozpalone od dotyku Liz, choć jego dłonie paliły potrzebą malowania. Przysunął się do swojego posłania i wydobył spod niego niewielkie, na wpół zamalowane płótno, odszukał prawie puste tubki kobaltowego błękitu, palonej ochry i sienny. Oparł się o mur i wycisnął z tubek maleńkie porcje farby na krawędź płótna, chcąc zatrzymać scenę przy oceanie zanim rozpłynie się w jego umyśle.
Zgrzyt przy drzwiach spowodował, że niemalże podskoczył w miejscu. Zerknął na pozycję słońca na niebie. To nie śniadanie – uświadomił sobie a jego serce zaczęło bić mocniej z nagłym strachem.
Drzwi otworzyły się z głośną skargą gdy Max błyskawicznie schował płótno i farby pod posłanie jednym szybkim gestem. Kobaltowy błękit rozmazał się po jego palcach i Max błyskawicznie przesunął nad farbą drugą dłonią by ją usunąć, gdy nagle dwóch strażników pojawiło się w drzwiach.
Byli królewskimi centurionami a oddech Maxa stał się ciężki na ich widok. Starszy z nich dwóch powiedział coś do niego twardo po Antarsku gdy Max podniósł się ciężko na nogi. Przez moment stracił panowanie nad swoją kulą, potknął się i pochylił się w przód. Słowa płynęły tak szybko, że rozumiał tylko nieliczne urywki, gdy popatrzył na dwóch pałacowych strażników.
Więzień... chodź... królowa.
W końcu strażnik ucichł i popatrzył na niego pustymi, czarnymi oczami. Max nie był pewny, czego od niego chcieli, wiedział jednak, że wymagali odpowiedzi.
-Nie... zrozu...miałem – wydusił z siebie Max urywanym angielskim, a potem z trudem powtórzył po antarsku. – Metosa...lek...
-Pójdziesz z nami – oznajmił strażnik perfekcyjnym angielskim, czarne oczy zmieniły się w wąskie, zimne szparki. –Do twojej królowej. Teraz.
Max popatrzył na strażnika, przerażenie i zakłopotanie walczyły w jego sercu. Ponieważ jego królowa nie wzywała go do swoich komnat od blisko trzech lat, a Max mógł jedynie zgadywać, czego teraz od niego chciała. Poza tym, było już za późno na jakiekolwiek rozwiązanie ich długiej walki wól.
No cóż, było jedno ostateczne rozwiązanie, ale przyrzekł Liz, że będzie go unikał za wszelką cenę. I Max modlił się, żeby dzisiaj nie musiał złamać tej obietnicy.
***
Ręce Maxa były związane mocno na plecach, potykał się co i rusz gdy strażnicy popychali go w dół poplątanych, kamiennych korytarzy pałacowych. Nie zważali kompletnie na jego kalectwo ani na to, jak jego noga zawodziła go gdy wspinał się do góry z więziennych lochów. Często potykał się, jego kolano pulsowało bólem gwałtownie gdy popychali go naprzód.
W końcu ciemne korytarze ustąpiły miejsca złotym, gdy dotarli do najpiękniejszej części pałacu. I natychmiast jego umysł wypełnił się zapomnianymi wspomnieniami gdy rozglądał się po pustych korytarzach. Słyszał śmiechy i ciepłe, obce głosy w swoim umyśle, czuł miłość matki, dotyk ojca...
Szybko odwrócił głowę w lewo, oczekując widoku Isabel, ale nic tam nie było. Wtedy odbijające się echem wspomnienia ucichły, zastąpione uczuciem twardych, obcych dłoni na jego ramionach, kierujących go brutalnie w kierunku pokoi, które rozpoznał jako królewskie komnaty. Był tam kiedyś wcześniej, tuż po tym, jak przybyli na Antar. Tuż przed ślubem Tess i Kivara, gdy wezwała go do siebie w taki sam sposób.
Tess siedziała przed dużym lustrem tamtego dnia, powoli czesząc swoje lniane włosy. Niesamowicie urosły w ciągu sześciu miesięcy od czasu gdy przybyli razem na Antar. Coś w klimacie a może w atmosferze, Max nie był pewien, powodowało, że ich ludzkie włosy bardzo szybko wydłużały się i stawały się o wiele cieńsze. Jego własne ciemne włosy sięgały mu już do ramion gdy zauważył swoje odbicie w jej kryształowym lustrze. Ciemne koła otaczały jego oczy i zeszczuplał nieco, ale wciąż był zastanawiający. Wiedział to po sposobie, w jaki jej oczy otaksowały go, zatrzymując się na dłużej na mięśniach ramion a potem przesunęły się niżej.
Poczuł się zawstydzony od jej głodnego wzroku, i jednocześnie rozumiał, dlaczego wezwała go do siebie tamtego ranka.
-Max – uśmiechnęła się, cienka warstewka uprzejmości przykrywała jej prawdziwe intencje.
-Tess – odparł króko.
-Wyglądasz całkiem nieźle jak na więźnia – roześmiała się znowu rozczesując włosy, ale jej oczy wciąż były przykute do jego ciała i nie przestawały lustrować go uważnie. Milczał, kiwając się na stopach. Skinęła bezgłośnie na strażników, którzy wyszli z komnaty i zamknęli za sobą wielkie drzwi.
Wyprostowała się nieco gdy odwróciła się na swoim kręconym taborecie, i teraz miał widok na jej pełne, zmysłowe piersi. Miała na sobie bardzo obcisłą koszulkę – specjalnie, tego był pewny – która odsłaniała niemalże każdy cal jej kobiecego ciała. Jej figura jakby nieco wydoroślała od czasu ich przyjazdu, być może z tych samych pwodów, dla których jej włosy tak bardzo się wydłużyły. Tak, jakby zawarła jakąś sztańską umowę z bogiem, którego nie znał. Gdy jego własna postać zeszczuplała, jej wypełniła się i stała się bardziej dojrzała.
Powoli oblizała usta w zapraszającym geście. Max zamknął na chwilę oczy i wbił wzrok w podlogę.
-Och, Max, proszę – rzuciła sarkastycznie przerzucając włosy przez ramię. – Wiem, że mnie chcesz. Jak długo byłeś w więzieniu? Sześć miesięcy? Z daleka od Liz przez dziewięć? Musisz więc być pełen potrzeb – roześmiała się, kpiący dźwięk który powodował dreszcze i Max zacisnął zęby.
-Dlaczego mnie tutaj wezwałaś, Tess? – odparł ignorując jej uwodzicielski nastrój. Podniósł wzrok i dostrzegł w jej oczach coś przerażającego.
-Czy to nie jest oczywiste, Max? – zażartowała wstając, tak że mógł teraz dostrzec jej figurę w pełni, sposób, w jaki jej skórzane spodnie obciskały jej uda i biodra, uwydatniając każdy mięsień.
On jednak wciąż milczał, w jej oczach pojawił się błysk złości.
-Posłuchaj, Max, masz szczęście, że w ogóle jeszcze żyjesz. Kivar chciał cię martwego i ja jedna ubłagałam go, by darował ci życie!
-Dlaczego? – zapytał zanim w ogóle pomyślał. Tess cofnęła się o krok i wyczuł, jak zaskoczył ją tym pytaniem. Ale ona otrząsnęła się szybko i przysunęła się do niego blisko, dopóki nie popatrzyła mu w oczy, jej własne niebieskie były zimne i puste.
-Bo wciąż cię chcę.
Szczęki Maxa zacisnęły się mocno gdy podeszła do niego, wciąż jednak milczał, nawet gdy niemalże go dotykała.
-Kivar może być moim... przeznaczeniem – wyjaśniła cicho. – Ale ty zawsze byłeś moim mężem, Max.
-Nie.
Twarz Tess zaczerwieniła się od złości.
-Nie?! – zawołała. – I tylko tyle? Nie?!
-Nie prześpię się z tobą – uściślił. – Rozumiem, do czego dążysz, Tess – Max rozejrzał się po królewskim pokoju i zatrzymał wzrok na dużym łóżku okrytym uwidzicielskimi materiałami i zmysłowymi draperiami. Wiedział dokładnie, czego oczekiwała id niego Tes gdy Kivara nie było w pałacu na noc. – Wiem, dlaczego tu jestem.
-Prześpisz się ze mną jeśli tego zażądam.
-Nie jesteś królową.
-Będę w najbliższym czasie a strażnicy zrobią wszystko, czego zażądam. Kivar tego żażąda jeśli go o to poproszę. Nie intersują go moje fizyczne potrzeby.
-Prędzej umrę, Tess – syknął Max, jego pierś unosiła się gwałtownie od emocji. Czuł się złapany i osaczony w jej apartamencie, całkiem sam.
-Spałeś ze mną na Ziemi, Max – roześmiała się ostro. – Co za różnica?
-Ja... nie zrobiłem tego – wiedział, że na logikę rzecz biorąc owszem, ale coś głęboko w jego umyśle buntowało się przeciwko jej stwierdzeniu, nawet przeciwko silnemu wspomnieniu ich ciał poruszających się jak jedno. Coś było nie tak, coś poza pamięcią.
Tess uśmiechnęła się powoli i uniosła rękę w jego kierunku, jej oczy zwęziły się.
-Przypomnę ci jeśli tego potrzebujesz – wycedziła cicho i nagle wspomnienia stały się silniejsze. Wiedział, jak go usatysfakcjonowała, jak on ją zadowolił. Ale jednocześnie całkowicie odrzucał myśl o tego rodzaju intymności z nią.
Potrząsnął głową, czując jak mięśnie jego szczęki sztywnieją.
-Nie prześpię się z tobą, Tess – powtórzył znowu, tym razem bardziej łagodnie. – I z pewnością nie w taki sposób.
-Taki sposób? – zapytała, jej głos podniósł się.
-Jako twoja dziwka.
-Jeśli tego nie zrobisz, zapłacisz mi za to – zagroziła cienkim głosem. – Upewnię się co do tego. Nie jesteśmy dłużej na Ziemi, i nie ty teraz rozkazujesz. Ja to robię.
-To ryzyko, które muszę podjąć, w takim razie – odparł cicho Max, patrząc w jej zmieniające się oczy.
Nie wiedział wtedy, jak wysoką cenę będzie musiał zapłacić za tą odmowę, i że spłacanie tego długu zacznie się tamtej nocy.
***
Strażnik zastukał głośno w drzwi królewskiej komnaty i usłyszał jak Tess pozwala im wejść. Wszystko było bardzo znajome, niczym perfekcyjna rekonstrukcja tamtego dnia sprzed siedmiu lat. Strażnik popchnął go gwałtownie w przód, Max potknął się i upadł na kolana. Krzyknął gdy jego kolano zetknęło się ostro z kamienną podłogą, i nie mogąc oprzeć się na rękach, upadł na przód. Strażnicy podnieśli go gwałtownie i poczuł falę mdłości gdy ostry ból wybiegł z jego nogi. Tess jedynie uśmiechnęła się z przyjemnością i podeszła bliżej.
-Max, wyglądasz... – zawahała się, jej wzrok przesunął się po jego twarzy. -... jak zwykle – dokończyła w końcu wyciągając rękę by pogładzić jego twarz. Uchylił się unikając jej dotyku. Powoli znowu wyciągnęła znowu rękę, obrysowując nadłuższą z blizn. – Tą właśnie kocham najbardziej – zażartowała, a potem zaczęła się śmiać gdy odwróciła się od niego.
-Słuchaj, tym razem nie muszę owijać czegokolwiek w bawełnę – wyjaśniła ordynarnie. – I mogę ci przyrzec, że tym razem nie po to, by się z tobą przespać. – popatrzyła na niego ostro. – Te czasy z pewnością dawno minęły.
-Dlaczego... tutaj? – zapytał, słowa uciekały z jego ust przytłumione.
-Dlaczego...tutaj? – zakpiła lekko, zakładając ramiona na piersi. – Dobre pytanie – zauważyła po chwili przysuwając się do niego bliżej. Miała na sobie królewską suknię, która opinała jej ciało dokładnie. Przytyła nieco przez te lata, ale waga jedynie dodała jej kobiecego uroku. Nawet Max nie mógł temu zaprzeczyć.
- Wygląda na to, że muszę się ciebie szybko pozbyć – odparła w końcu. – Mogłabym cię po prostu zabić, to z pewnością było by prostsze, ale mam nieco sentymentu dla tego, co się stało.
Max zastanowił się nad jej słowami. Dla tego, co się stało. Nie miał pojęcia, o co może jej chodzić. O to, co stało się między nimi? Nie był pewny i w końcu popatrzył na nią z wahaniem.
-Co... się stało? – wydusił cicho i zauważył uśmiech satysfakcji na jej twarzy.
-Och, Max – roześmiała się ostro. – Tak mi przykro z powodu twojej szczęki. Stwarza problemy, nie prawdaż?
Poczuł, jak jego twarz rumieni się z wściekłością i nagle pożałował, że próbował z nią kiedykolwiek rozmawiać. Podniosła znowu palce do jego twarzy, tym razem powoli ujmując jego oszpeconą szczękę, po prostu dotykając go.
-Przypuszczam, że powinnam coś zrobić a propos blokad uzdrawiających. Być może jeśli ładnie poprosisz?
Max z trudem chwytał powietrze, walcząc z jej słowami. Mógł być uzdrowiony, chodziło o to, co chciała w zamian. Ale jeśli pozwoli jej teraz wygrać, czego jeszcze będzie chciała? Jej niewielkie dłonie pozostały przy jego twarzy, oferując uwodzicielską obietnicę uzdrowienia. Sugerując, że jego niekończący się ból może w końcu ustać.
-Zeph jest uzdrowicielem – powiedziała łagodnie a bicie serca Maxa przyśpieszyło boleśnie. Do czego teraz zmierzała? – Wiemy, że wiele razy usiłował cię uzdrowić.
Max spotkał jej wzrok, ale nie odezwał się.
-Jeśli poprosisz, Max, usunę blokady... a w każdym razie tą jedną – uściśliła gładząc jego szczękę.
-Dlaczego?
-Bo czuję się dzisiaj bardzo pomocna – odparła radośnie. – Być może mam zamiar dać ci prezent na pożegnanie.
-C-co? – zapytał czując jak jego szczęka drży pod jej dotykiem. – Znaczy?
-Co to znaczy? – powtórzyła akcentując jego słowa tak, jakby były pozbawione sensu. – To znaczy, Max, że teraz jestem prawdziwą królową. Kivar nie żyje, od wczorajszej nocy. To oznacza, że mam teraz pełnię władzy. To również oznacza, że musisz zniknąć. Umrzeć. Skończyć.
-Do...brze – nie walczył dłużej, i jeśli sprowadziła go tutaj by zabawić się z nim, podrażnić go a potem poddać go takim samym torturom jak poprzednim razem, tym razem on tego nie przeżyje. Co do tego nie miał wątpliwości.
-Nie, Max, nie jest dobrze – rzuciła zirytowana. – Ponieważ muszę zawrzeć pokój z grupą tych idiotów, którzy wciąż cię popierają. Tych, których stronnikiem jest Zeph.
W końcu opuściła dłoń z jego twarzy i odwróciła się, przemierzając nerwowo swoją komnatę. Jej blond włosy, długie do pasa, były zaplecione w długi warkocz, który wahał się na boki gdy chodziła. Przez moment Max musiał przyznać, że przybrała królewską postawę przez lata dzielenia tronu z Kivarem.
Ale czy on naprawdę był martwy? Maxowi jakoś nie chciało się w to wierzyć – zwłaszcza że Tess wydawała się być całkowicie pewna swojej władzy i mocy.
-Jak... zginął...król? – specjalnie nazwał Kivara królem, usiłując przekonać się do jakiegoś szacunku dla niego i dla Tess. Tess jednak nie wydawała się tego zauważyć gdy odwróciła się na pięcie, jej jedwabna suknia zawirowała z uwodzicielskim szeptem.
-We śnie – wyjaśniła, jej głos nagle stał się cichy. – Wczoraj w nocy. Tydzień temu miał atak serca, tak samo jak wczoraj.
Max był pewny, że prawdziwy smutek przemknął po jej twarzy, jej niebieskie oczy wypełniły się łzami. Max nigdy nie mógł zrozumieć dziwnej więzi między tymi dwojgiem; jak kosmita z czystą krwią mógł poślubić ludzką hybrydę jak Tess. Jednak wszystkie szepty przez lata przepływające przez pałac mówiły, że między nimi musiała istnieć jakaś pokręcone zauroczenie.
-Przykro...mi – przez chwilę naprawdę było mu przykro. Pomimo tego, że nienawidził Tess, choć ona zniszczyła go bardzo doładnie, ich ścieżki jakby cofnęły się w czasie.
-Tak, jasne – odparła sarkastycznie przewracając oczami. – Wszystko, co cię interesuje to wydostać się stąd jak najszybciej.
Pochylił głowę nie chcąc z nią walczyć albo w oczekiwaniu na jej kolejne słowa, bo jego własne były opłacane bardzo gorzko. Potem jednak, pomimo jego chęci i niechęci, dodał cicho:
-Strata... ciężka.
-Tak, ty wiesz, co to znaczy stracić, prawda? – zauważyła solennie przysuwając się do niego. Pochylił się na kolanach i zamrugał oczami by odgonić łzy które pojawiły się w jego oczach od klęczenia na kamiennej podłodze. Wyciągnęła małą dłoń i położyła ją na jego ramieniu, przypomnienie tego, że przed nią klęczał. Sługa przed królową. – Prawda, Max? – powtórzyła, dając mu do zrozumienia, że oczekuje na odpowiedź.
-Tak – nie spojrzał na nią do góry i nie spotkał jej ostrego wzroku, choć czuł, jak przewierca go na wylot.
-Przeze mnie – nacisnęła i usłyszał w jej głosie nutę radości, sposób, w jaki oznajmiały jej zwycięstwo.
-Tak – wiedział, bez naciskania. Nie był pewny, w jaką grę zamierzała z nim grać, czy naprawdę musi go teraz zabić, gdy nie było Kivara. W jakiś sposób już go to nie obchodziło, czy grała z nim, otumaniając go. Zbyt długo z nią walczył, jego energia była już od tegfo wyczerpana.
-No cóż, dzisiaj jest mój dzień dobroci – oznajmiła, powoli odgarniając włosy z jego twarzy.
-Powinieneś wiedzieć, że to jednak pomysł Kivara, nie mój.
-Jak? – zapytał, jego słowa dalej były niewyraźne.
-Oferuję ci wolność, Max – na wpół wyszeptała, jego głowa podniosła się gwałtownie. Jej błękitne oczy błyszczały psotnie, a on nagle zaczął obawiać się jej prawdziwych intencji. – Mówię serio, Max – ciągnęła dalej. – Wypuszczą cię dzisiaj.
Max odetchnął ciężko, jego szczęka usiłowała coś powiedzieć, ale słowa nie przychodziły.
-Wy...jaśnij – wyrzucił z siebie z wielkim trudem. – Tess...pro...szę...
Przysunęła się do niego bliżej, jej pełne piersi niemalże przyciskały się do jego twarzy i zauważył, jak jej klatka piersiowa zaczęła podnosić się z emocjami. Boże, pomimo jej zapewnień, chciała czegoś od niego, to było oczywiste. Jej dłonie przesunęły się w jego włosach gdy powoli przeczesywała jego loki.
-Liz już nigdy nie będzie cię miała – tylko tyle powiedziała, ale gdy spojrzała na niego, w jej oczach było nieukrywane pożądanie. – Nie widziałam innego człowieka przez lata. Wyglądasz koszmarnie, Max, nie wiem dlaczego, ale wciąż chętnie powitałabym cię w moim łóżku.
I wtedy zrozumiał. Jeśli ustąpi, jeśli sie z nią prześpi, odzyska swoją wolność. Być może nawet uzdrowienie. Odetchnął ciężko gdy przybliżyła się do niego.
-Jesteś ohydny, Max, wiesz o tym? – roześmiała się obrysowując jego spuchniętą szczękę palcem. Nie chciał odpowiedzieć, a jej druga dłoń zacieśniła się w jego włosach.
-Jesteś?
-Tak.
-Powiedz to. Powiedz, że Liz nie będzie cię miała.
-Nie.
-Więc zostaniesz tu na zawsze. Cofnę rozkaz – Max poczuł, jak jego oczy wypełniają się łzami. – Dopóki nie przyznasz, że Liz nigdy nie zechce takiego potwora jak ty.
-Nie... zechce...nie – przyznał słabo.
-Liz, nie zechce...nie – podkreśliła przedrzeźniając go jednocześnie. – Powiedz jej imię, Max. Powiedz "Liz".
-Liz nie zechce... mnie... nigdy – samo przyznanie tego głośno było przyznaniem wolności. – Tak... potwór.
-Ach – pogrążyła się w satysfakcji, powoli gładząc jego ramiona. – Dziękuję ci, Max. Cudownie było to usłyszeć.
-Proszę...uzdrów.
-Ciebie? – roześmiała się. – Po tym przyznaniu? Czy jestem wariatką?
-Szczęka...boli...bardzo – ból w szczęce był osłabiający, otaczał całą jego egzystencję. Już go nie obchodziło, jak wygląda, chciał tylko, by ten ból w końcu się skończył.
-Wiem o tym. I lubię tą świadomość – powiedziała Tess i odsunęła się od niego, cofając ręce z jego ramion, jego ciała. Przemierzała znowu swoją komnatę, warkocz skakał przy każdym ruchu. – Pewnego dnia przypomniz sobie twoje inne życie. Dlatego zablokowałam twoje ludzkie wspomnienia...nie wiesz o tym? – zapytała ostro odwracając się by spojrzeć mu w twarz. – Bo chciałam, żebyś pamiętał, żebyś wiedział, dlaczego tak bardzo cię nienawidzę. Ale wciąz nie wiesz, prawda?
Jego oddech był niespokojny gdy patrzył, jak chodzi po pokoju, czuł, jak jego dłonie związane ciasno na plecach drżą.
-Nie – nie miał pojęcia, do czego zmierzała, ponieważ nigdy nieprzypomniał sobie niczego z ich małżeństwa. Pamiętał słabo pierwszy pocałunek, który jednak zawsze ulatywał do tego życia, do przyjęciaczy też jakiegoś balu. Nie był pewny, ale to jakoś nie czyniło go szczęśliwym.
-Zapomij o tym – onajmiła, jej głos stał się nagle głuchy i ponury. – Skończyłam z tobą, Max – wydawało się, że już nie usiłuje zaciągnąć go do łóżka i nie proponuje mu uzdrowienia. – W każdym razie Zeph przychodzi po ciebie dziś wieczorem.
Zeph? Mózg Maxa obudził się na dźwięk imienia przyjaciela i wciąż zastanawiał się, czemu miałaby go uwolnić, nawet jeśli Kivar nie żył. W jakiś sposób Zeph był powiązany z całą tajemnicą.
-Tylko żartowałam z tym przespaniem się z tobą, Max – roześmiała się bezceremonialnie, odwracając się w kierunku toaletki. – Boże, z pewnością o tym wiesz.
Ale był pewny, że o to jej w jakiś sposób chodziło, że wciąż go chciała, nawet po tych wszystkich latach. Po tym wszystkim, co stało się między nimi. Usłyszał, jak szuka czegoś w toaletce, choć on widział tylko jej plecy. Zastanawiał się nad odpowiedzią, czy powinien ją jakoś ułagodzić. Cokolwiek co nakłoni ją do usunięcia blokad w jego umyśle, błagałby o to, gdyby była taka potrzeba.
Ale zanim zdążył się zastanowić i zdecydować, odwróciła się na obcasie trzmając coś w dłoni. To coś błysnęło przez chwilę, wspaniały błysk światła i Max był momentalnie oślepiony przez świecący jasno obiekt. Ale w jednej, bolesnej chwili jego oczy skupiły się na tym i było już za późno by odwrocić oczy gdy zrozumiał, gdy jego własne dziwne odbicie spojrzało na niego.
Tess zaczęła się śmiać, jej ręka tylko trzymała lusterko tuż przy jego twarzy. Wszystkie kłamstwa, które sobie powtarzał o swoim wyglądzie, wszystkie zapewnienia, których się kurczowo trzymał, rozpłynęły się w rzeczywistym odbiciu mężczyzny, który się na niego patrzył.
Ponieważ było pewne, że oszpecony mężczyzna w lustrze – z jednym okiem niemalże zamkniętym i głębokimi, czerwonymi znakami przecinającymi całą jego twarz – był takim potworem, o jakim Tess zawsze go zapewniała, że jest.
Max w milczeniu wpatrywał się w lustro, mrugając oczami z niedowierzaniem, dopóki jego ramiona nie pochyliły się w poczuciu klęski.
-Wiem, że nigdy wcześniej nie patrzyłeś w lustro– szepnęła, jej głos był niemalże pełen zachwytu. – To jest coś, nie?
-Zabij...mnie – odparł cicho. – Albo... uzdrów.
-Nie, Max, myślę, że wybiorę jeszcze inną opcję – odparła zabierając lustro od jego twarzy. Odwróciła się od niego, położyła lustro na toaletce i zobaczył, jak otwiera coś w ścianie i naciska guzik. Natychmiast niemalże usłyszał odpowiedź za nim, gdy drzwi do jej komnaty otworzyły się gwałtownie i głośny stukot kroków odbił się echem od kamiennej podłogi. Gardło Maxa zacieśniło się w panice, gdy nagle stanął mu w oczach obraz, co poprzednio zrobili my królewscy strażnicy.
-Powinieneś był przyjąć moją ofertę - sśmiechnęła się Tess gdy zmusił się by obejrzeć się przez ramię na zbliżających się żołnierzy. – W końcu usunęłabym przynajmniej część blokad, gdybyś znalazł się w moim łóżku.
Max poczuł, jak silne ręce zaciskają się na jego ramionach. Pewnie dziesiątki dłoni, wyciągających się do niego, gdy zaczął się szarpać i szamotać na próżno. Popatrzył w zadowolone oczy Tess, dokładnie w momencie, gdy poczuł nieopisanie silny ból wybuchający między jego ramionami. Krzyknął głośno gdy ostry, obcy żar objął jego plecy i ramiona.
-Tess – błagał cicho, czując nagle, że zaraz upadnie. – pomóż...
Tess pochyliła się nad nim i zaskoczyła go całując go lekko w czoło.
-Żegnaj, Max.
Odwróciła się od niego szybko i wyszła na otwarty balkon. Popatrzył za nią zamglonym wzrokiem gdy nienaturalne ciepło płynęło w dół jego kręgosłupa, naciskało na jego biodra i uda, a potem cofnęło się dziwnie w stronę jego brzucha. To było złe. Całe uczucie było złe, niedobre. Wciągnął kilka razy powietrze gdy poczuł jak obce dłonie powalają go na ziemię i walczą z nim by ułożyć go twarzą do ziemi.
A potem cały świat stał się po prostu czarny.
![Image](http://img405.imageshack.us/img405/8161/banerseria15uk.jpg)