Coś mi to ostatnio idzie jak z kamienia. No nic, na razie wrzucam część 4. Szczerze mówiąc to do tej pory ta właśnie spodobała mi się najbardziej... Zresztą, zawsze najlepiej tłumaczyło mi się sny
Antarskie Noce
Część IV
Max stał w rogu pokoju którego nie znał; choć tak właściwie był to ciąg kilku niewielkich pokoi przechodzących jeden w drugi. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, były obrazy, rażące niemalże jasnymi kolorami i falującą formą. Obrazy pustyni, piasek stykający się z niebem, eksplozje palonej umbry i gorącej czerwieni. Obrazy tak bardzo przypominające dom, że jego serce zakuło boleśnie. Gdy popatrzył jeszcze raz, rozpoznał, że była to jakby galeria, z podłogą z surowego drewna wypolerowanego do połysku, łagodne punktowe światła oświetlające każde wiszące płótno.
Wzdłuż ścian wisiała seria obrazów tak samo tajemniczych jak jego, choć w jakiś sposób... innych. Utrzymanych w jego stylu, a jednak nie jego ręki, tak, jakby to on je stworzył. Tak, jakby istniały poza czasem i przestrzenią, czekając na artystyczną duszę by przelała je i utrwaliła na płótnie.
Chciał podejść do wystawy, ale nagle odkrył, że dosłownie nie może się ruszyć. Uchwycony w czasie, zamrożony.
Potem przez odległe drzwi weszła Liz, razem z Michaelem. Chciał zawołać głośno ich imiona, ale żaden dźwięk nie wybiegł z jego ust. I nagle okazało się, że tak, jak nie może się ruszyć, tak nie może nic powiedzieć – zamrożone ciało, jego mięśnie stężały. Max patrzył, jak Liz zbliża się do niego, ale ona zdawała się go nie widzieć, gdy rozmawiała szybko z Michaelem.
Max wytężył słuch chcąc usłyszeć, o czym rozmawiali, i nagle uchwycił fragmenty zdań.
-Martwię się, i tyle – powiedział Michael rozgladając się po galerii. Jego wzrok powędrował w kierunku kąta, w którym w ciszy stał Max, a potem przesunął się w kierunku obrazów na przeciwnej ścianie, tych, które zdawały się być tak znaczące dla Maxa.
-Michael, proszę – jęknęła Liz i odgarnęła długie włosy z twarzy, a Max zauważył, że była niemalże... krucha. Nigdy nie uświadomił sobie, jak bardzo była drobna i delikatna, a pod jej oczami widniały ciemnie cienie. Ale było w niej coś więcej, coś w sposobie, w jaki otoczyła się ciasno ramionami, tak, jakby usiłowała się rozgrzać.
-Nic o nim nie wiemy! – rzucił Michael, Max zaś poznał znajomą nutkę irytacji w głosie swojego najlepszego przyjaciela. – Może być każdym.
-Każdym
kosmitą – przerwała mu Liz rozglądając się na boki. Czy ktoś ją śledził? Czy to o tym był ten sen? Serce Maxa zabiło boleśnie gdy znowu spróbował się poruszyć, znowu bez skutku. – To właśnie chcesz powiedzieć, prawda? – powiedziała z oczywistą irytacją w głosie.
-Nie, tego nie powiedziałem – Michael zniżył głos i rozejrzał się uważnie dookola gdy podeszli bliżej Maxa.
-Więc co? – zawołała nagle Liz patrząc w górę na Michaela gdy znalazła się dokładnie w rogu galerii. Wtedy jej policzlki nagle zaróżowiły się, tak, jakby napotkała głębokie spojrzenie Maxa.
-Po prostu nie rozumiem twoich reakcji na niego i tyle – powiedział Michael.
-Porusza mnie – odparła Liz bez wahania, jej głos był zaledwie szeptem.
Liz, zawołał cicho Max.
To ja, jestem tutaj! Liz podeszła do niego bliżej i wyciągnęła do niego rękę.
-On po prostu... jest piękny – przesunęła dłoń po jego ramieniu, powodując niespodziewany ogień przesuwający się po jego chłodnej skórze. Za to policzki Michaela pokryły się głęboką purpurą.
-
On jest potworną statuą – rzucił ostro, a Max rozpoznał wściekłość w głosie przyjaciela. Przez chwilę Max usiłował zorientować się, kto taki, rozglądając się po galerii pełnej obrazów, szukając rozpaczliwie rzeźby, o której mówili. Ale Michael patrzył się prosto w jego oczy gdy to mówił, nie poznając go najwyraźniej.
Liz podniosła delikatnie rękę w stronę policzka Maxa i pogładziła go czule.
-On jest więcej niż rzeźbą, Michael – szepnęła, a jego twarz płonęła pod jej dotykiem. – On jest czystą magią, niczym zaginiony Michał Anioł.
-Przez niego myślisz o Maxwellu – głos Michaela oklapł, niemalże zrezygnowany a to zabolało Maxa.
Liz opuściła dłoń i policzek Maxa ostygł bez jej ludzkiego dotyku. Jego serce biło powoli gdy spojrzał w dół – i zobaczył jedynie rzeźbę z marmuru; jego dłonie, ramiona, każda widoczna część jego ciała była z kamienia.
Wzrok Liz stał się ponury i ostrożny.
-A to cię dziwi, Michael? – zapytała zimno. – Że wciąż pamiętam o Maxie?
-Maxa nie ma, Liz – odparł Michael, wbijając wzrok w podłogę. Max zauważył jednak błysk bólu w oczach przyjaciela i sposób, w jaki zmieniła się jego twarz gdy wypowiedział te słowa.
-Max nie żyje – poprawiła Liz odwracając się by spojrzeć Michaelowi w twarz. – Wiesz o tym, Michael. To ja czułam, kiedy to się stało, pamiętasz?
Max nie żyje... Max nie żyje...
Unieruchomiona postać Maxa zaczęła się trząść energicznie na jej oświadczenie, gdy usiłował się poruszyć. Nieważne jednak, jak bardzo się starał – był tylko zimnym marmurem, cichym i nieruchomym. Może naprawdę był martwy. Może dlatego był tak zimny i dlatego całe jego ciało było tak nienaturalnie twarde.
-Tego nie powiedziałem – odparł cicho Michael wpatrując się w podłogę.
-Nie musiałeś! – zawołała Liz przechodząc na drugą stronę galerii w kierunku długiej ściany obrazów, tak niepokojąco znajomych.
-Liz, o czym my tak właściwie rozmawiamy? – zapytał Michael nie patrząc w jej stronę. – O Davidzie czy o tej rzeźbie?
Max zastanowił się, kim u licha był David. Rozejrzał się dookoła galerii – Liz stała do niego tyłem, jej ramiona były nieco zgarbione, tak jakby dźwigała wielki ciężar. Max tak bardzo chciał ją tylko dotknąć i pogładzić ją po włosach, przytulić ją tak, jak ona to robiła przez tych osiem lat. Chciał, by wiedziała, jak bardzo ją kochał, że nie została sama w kosmosie, jak przypuszczał, że się czuje.
-Kocham jego prace. I to wszystko – powiedziała w końcu cicho Liz. – Co w tym złego?
-Nic – przyznał Michael podnosząc wzrok, jego oczy spotkały się z oczami Maxa. – Chyba nic.
-Dobrze. Więc dasz mi spokój z Davidem?
Max zadrżał na dźwięk tego imienia. Sposób, w jaki Liz je wypowiadała, z czułością, tak jakniegdyś jego imię. Poczuł, jak żar powoli wybucha w jego zimnej piersi i posuwa się do góry w kierunku jego ramion, zwłaszcza, gdy znowu spojrzała w jego kierunku. Tym razem jednak nie był to tylko ton jej głosu, ale również miękki wyraz jej oczu; słabość ustąpiła miejsca czemuś silnemu, pełnemu życia.
-David to twoja sprawa – mruknął Michael, a na twarzy Liz ukazał się miękki uśmiech pełen zadowolenia gdy spojrzała znacząco na Maxa.
David. Nazwała go Davidem.
Coś było w tym właściwego i Max ułożył usta tak, by szepnąć imię ukochanej. Ale zapomniał, że był teraz tylko rzeźbą. Nie człowiekiem, nie kosmitą. Boże, nawet nie hybrydą. Usiłował z siebie wydobyć gardłowy jęk, ale nie mógł, jego usta pozostały zamknięte gdy Liz odwróciła się od niego.
-Liz! – zawołał, tym razem jego głos odbił się z siłą od ścian. Ale jego ukochana nie odwróciła się do niego, tylko zniknęła, a on nagle znalazł się w otoczeniu białych ścian lśniących księżycowym blaskiem. Jego dłonie natychmiast uniosły się ku jego twarzy i poczuł chłód porcelanowej maski, bardziej naprężonej niż kilka godzin temu. Poruszał szczęką i odkrył, że choć mógł mówić, jego twarz stała się mniej giętka podczas snu – a żar jego skóry pod maską tylko przybrał niesamowicie na sile.
-Liz – szepnął w ciemnościach, jej imię tak było tak bardzo niewyraźne i zmącone, że brzmiało raczej jak “Luzzzz”.
Podniósł się na łóżku, mokre włosy przykleiły mu się do jego gładkiej twarzy. Koszmar był tak mocny że dosłownie jego chłodna kołdra była całkowicie mokra od potu. Popatrzył w dół na swoją nagą pierś, zauważając jak srebrne światło księżycy otacza jego ciepłą skórę. Przesunął palcami po żebrach i brzuchu by się upewnić. To był tylko sen, zapewniał samego siebie, choć uczucie strachu i paniki wcale się nie zmniejszyło. Musiał zobaczyć się w lustrze, musiał wiedzieć, że jest człowiekiem z krwii i kości. Przesunąłsię i wstał szybko, jego kolano momentalnie zaprotestowało niesamowitym bólem na nagły nacisk. Sięgnął zdesperowany po swoją kulę, ale wydawała się być stracona w ciemnym pokoju, dopóki nie odnalazł jej stojącej tuż obok nocnego stolika. Nie przypominał sobie, jak ją tam stawiał, albo nawet nie tego, jak zasypiał. Jego ostatnim jasnym wspomnieniem był widok samego siebie w lustrze, ale czuł się wtedy bardzo słaby i miał niejasne wrażenie zasypiania późnym popołudniem.
Nieznajomy dom był teraz cichy i rzut oka w kierunku księżyców powiedział mu, że było już dobrze po północy. Podszedł na bosaka do lustra, jeko kula stukała lekko o podłogę, dopóki nie zatrzymał się przed długim lustrem. Patrzył na niego mężczyzna którego twarz była zrobiona z idealnej porcelany, ale reszta jego ciała – pierś, ramiona i dłonie – wciąż były żywym ciałem i Max zamknął oczy z niedowierzaniem.
Niejasno przypominał sobie teraz koszmar, choć jeden detal utkwił w nik głęboko, to, że widział Liz i Michaela w nieznanej sobie galerii. I że był Davidem. Davidem
Liz, jej ukochanym. Oczy Maxa otworzyły się gwałtownie i obserwował uważnie rzeźbionego mężczyznę w lustrze.
-David – powiedział z trudem formując usta, słowo było niewyraźne. Przechylił głowę na bok obserwując swoje odbicie i poczuł niejaką dumę z tego imienia, idealnie odzwierciedlało jego nowe “ja”.
-David... Evans – mruknął w ciemnościach, coś jednak nie pasowało w tych dwóch imionach. Max Evans był był teraz martwy – w każdym razie ten, który kiedyś istniał – co oznaczało, że potrzebował nowego nazwiska – nie tylko imienia.
Max znowu popatrzył na swoje odbicie, światło księżyców powodowało, że w jego włosach błyszczały srebrne pasma, a Max zastanowił się kiedy tak bardzo się postarzał. To właśnie osiem lat więzienia robi z twoim ciałem – zwłaszcza ciężkie lata które spędził w czeluściach pałacu. Max rozejrzał się dookoła po dużym, jasnym pokoju i nagle poczul się nieswojo z tą przestrzenią. Mógłby przysiąc, że zza zamkniętych drzwi słyszy churgoty pałacowych strażników patrolujących korytarze i jego dłonie zwilgotniały ze strachu.
Przesunął się pod oszklone okno i usiłował uchwycić głosy strażników, ale jedynym dźwiękiem był szum wiatru ponad głową, nocnej bryzy znad oceanu. Max zamrugał oczami patrząc na drzwi oczekując jakiegoś ruchu i węsząc w powietrzu by uchwycić zapach wrogów. Zamiast tego do jego nosa doszedł jedynie zapach soli morskiej i Max westchnął, bo szum morza zawsze go uspokajał, choć to było niemożliwe dla niego czuć się bezpiecznie.
Nie wtedy, gdy była noc, której zawsze najbardziej się obawiał na Antarze, gdy ciemności skrywały jego wrogów, a nie sojuszników.
A on musiał się wydostać. Właśnie wtedy.
***
Trawa pokryta rosą była niczym piana pod bosymi stopami Maxa gdy powolnym krokiem zmierzał w kierunku wznoszącej się nieopodal skały. Szybki rzut oka ukazał wypielęgnowany ogród, skąpany w idealnym świetle podwójnych antarskich księżyców. Były w pełni, tak, że Max mógł czytać w ich świetle książkę albo nawet malować. Zamiast tego rozejrzał się uważnie dookoła, czując się tak, jakby był obserwowany; ta wolność była zbyt łatwa, nawet przy oczywistym wstawiennictwu Zepha.
Max dotarł w końcu do końca trawnika, który przechodził niespostrzeżenie w poszarpany klif pełen skał i piasku. Wiatr wiał od wody, słone powietrze wpadało w oczy Maxa wprost znad oceanu. Długa pochyłość wiła się wzdłuż skał i miękkiego piasku, dopóki nie spotykała się z migoczącą bielą plaży rozciągającej się poniżej. Jednak między nimi Max widział jedynie ostre, wysokie kamienie i skały które brukowały stopnie w dół. Przez moment skały wołały go i uwodziły niczym kochanka, kusząc go by podszedł niebezpiecznie blisko. Tak łatwo było by uczynić zaledwie kilka kroków i na zawsze zniknąć wśród antarskiej nocy – Zeph być może nigdy nie znalazłby jego połamanego i poranionego ciała w dole na skałach.
Max potarł swoją gładką szczękę, zamknął oczy gdy dotknął nieznajomej maski, tak bardzo różnej od nierównej twarz, którą skrywała pod spodem.
Miesiąc, tylko miesiąc przypomniał sobie otwierając oczy i patrząc w niebo na dwa idealnie okrągłe księżyce, połączone na wieki jak jeden.
Podniósł ręce jakby wołając o to, co stracił w ostatnich latach, o straconą miłość, przyjaźń, nawet człowieczeństwo. Tak wiele rzeczy rozpłynęło się i umknęło w dal, wymyte przez fale czasu wiecznie zabierające mu jego życie i pamięć. Tak, to było by zadziwiająco proste poddać się; mimo wszystko był czymś więcej niż złamanym mężczyzną, którego trzymał się kurczowo przez tyle czasu. A po jego śnie miał wrażenie, że może już czas to przyznać. Ale o czym w ogóle był ten koszmar? Max nie mógł sobie tego dokładnie przypomnieć, pamiętał tylko, jak bardzo silne były uczucia i emocje i że był to sen o Liz. Z Liz. Coś o galerii sztuki i Michaelu, który był zazdrosny – ponieważ to uczucie pamiętał wyjątkowo dobrze, sposób, w jaki zachowywał się Michael i jego opiekuńczość w stosunku do Liz.
Popatrzył na mrok, w którym rozbijały się fale i zastanawiał się, czy było to jedno z jego utraconych marzeń. Zagłębił się w swój umysł usiłując poznać prawdę, zastanawiając się, dlaczego wspomnienie tego pozostawiało w nim uczucie pustki i samotności, nawet jeśli było to uczucie jakby z przyszłości, choć wzięte z przeszłości.
Znowu oceam zahuczał przed nim i Max postąpił z wahaniem krok naprzód, patrząc w dół na atramentową ciemność. Uniósł kulę wysoko nad głowę i zawahał się przez chwilę tak, że zawisła nad czymś, co mogło być, a co tym nie było. A potem cisnął kulę mocno na skały poniżej, usłyszał trzask łamanego drewna gdy uderzyła o twarde skały.
Postąpił krok w przód, jego nogi były niepewne bez wsparcia kuli, dźwięk huczącego oceanu wypełniał jego uszy, dźwięk, który przypominał czyjś głos brzmiący za nim.
Łatwo, o wiele zbyt łatwo iść dalej – łatwiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich ośmiu lat.
Ale za nim usłyszał łagodny, znajomy głos wołający jego imię. Zamknął oczy i stał nieruchomo niczym posąg, drżąc na dźwięk jej głosu zawracający go znad krawędzi.
-Max – zawołała znowu, jej głos był niczym szept wiatru. – Wracaj!
Wracaj gdzie? Na Ziemię... do niej? A może po prostu mówiła mu, by wrócił do życia?
Powoli odwrócił się i dostrzegł ją na drugim krańcu trawnika, biała, zwiewna sukienka tańczyła w powiewach oceanicznej bryzy. Podniosła dłoń i przywołała go do siebie, niczym jakieś miłosne zaklęcie i wezwanie. Ostrożnie wrócił na druby dywan trawy, każdy krok powodował rozdzierający ból bez kuli. Ona przysunęła się do niego bliżej, tak, jakby leciała, dopóki dystans między ich duszami nie zminiejszył się, dopóki nie spojrzał na twarz ukochanej oświetloną bladym światłemksiężyca.
-Max – szepnęła znowu, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. – Co ty sobie myślałeś? – potrząsnęła głową z niedowierzaniem, ale nie zbeształa go. Pochylił głowę uświadamiając sobie, że nie mógł jej zaoferować żadnych słów, nie mógł wyjaśnić tego, co chciał przed chwilą zrobić. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – zapytała miękko przesuwając dłoń wzdłuż jego ramienia. Gest był zastanawiająco znajomy, tak, jakby już o nim śnił. – Nigdy nie pozwolę ci odejść, Max.
-Powinnaś – odparł po prostu zamykając oczy. – Najlepiej.
-Nie najlepiej, Max – zaoponowała biorąc go za rękę. – Zupełnie nie dobrze.
Zastanowił się przez chwilę i zdał sobie sprawę, że ona po prostu na niego patrzy, a w jej oczach błyszczało tyle miłości, że aż go to oszołomiło.
-Osiem... lat – powiedział szukając jej oczu. – Długo.
-Max – westchnęła Liz, jej oczy stały się bardzo smutne. – Zawsze będę na ciebie czekać. Nie wiesz tego teraz?
Max nie żyje... To ja czułam, kiedy to się stało. Max nie żyje.
Słowa odbijały się w jego mózgu, oddalały się i przybliżały. Głos Liz... czy to było wspomnienie? Nie był pewny, ale cofnął się nieco od niej, czując się nagle niepewnie.
-Max? – zapytała zauważając każdy jego krok na trwaniku. – Co się stało?
Przez chwilę ruszał szczęką usiłując coś powiedziweć.
-Martwy... ty myślisz.
Liz przygryzła wargę usiłując zrozumieć jego znaczenie, dopóki jej ciemne brwii nie uniosły się.
-Och – powiedziała przypominając coś sobie nagle. – To.
-To – skinął głową i zauważył, jak w jej oczach pojawił się wyraz bólu.
Położyła ciepłą dłoń na jego piersi po prostu gładząc jego nagą skórę, jej pieszczota była zarazem czuła i uwodzicielska.
-Dla mnie wydajesz się być bardzo żywy, Maxie Evansie.
-Nie... Max – szepnął gwałtownie, tak samo jak wcześniej z Zephem. Tym razem jednak mógł ocenić jej reakcję po sposobie, w jaki jej ciemne oczy zwiększyły się i leciutko uśmiechnęły się.
-Tak, Max – zaoponowała łagodnie potrząsając głową. – Tym właśnie jesteś.
-David – skąd przyszło to imię? Nie był pewny, ale wiedział, że tylko to imię teraz pasowało. Liz ujęła jego porcelanowy policzek w dłonie, on jednak nie czuł jej dotyku.
-Z powodu tego? – zapytała łagodnie, gładząc twardniejący syntetyk jego maski. – Dlatego właśnie tak się nazwałeś?
Skinął powoli głową gdy przyciągnęła jego twarz ku swojej dopóki ich usta nie spotkały się pełne namiętności.
-Ale ty wciąż żyjesz, Max. Jesteś mężczyzną, nie posągiem – szepnęła między pocałunkami. – I nigdy nie przestałam cię kochać... nawet wtedy, gdy myślałam, że nie żyjesz.
-Jestem... martwy.
-Nie, Max, nie jesteś! – zawołała niecierpliwie Liz. – Jesteś całkowicie żywy, tak jak ja. Proszę, wróć do domu do mnie. Błagam – w jej dużych ciemnych oczach ukazały się łzy i Max przyciągnął ją do siebie, ich usta spotkały się znowu. Żar wybuchł gdy ich pocałunek pogłębił się, ich języki tańczyły dookoła siebie. Powoli pociągnął ją na ziemię na trawę, nie zważając na bolesne protesty swojego kolana. Jej ręce wsunęły się w jego długie włosy i czuł, jak gładzi jego gładką twarz, choć nie czuł jej dotyku. Jedynym uczuciem które przepełniało jego ciało i rozbijało się niczym fale był żar jej ust, przyciśniętych do jego własnych. Tak ludzki i prawdziwy.... tak bardzo żywy. Niespodziewanie dla siebie jęknął jej do ucha gdy opadli razem na trawę, ich ciała tak blisko siebie. Jej dłonie odkryły jego biodra, jego pierś, nic nie zostało niedotknięte. To było tak bardzo inne od wszystkich pozostałych snów, które o niej miewał.
-Dlaczego... teraz? – mruknął przy jej szyi, czując, jak jej puls płynie szybko tuż pod jego ustami.
-Musiałam ci pokazać – powiedziała bez tchu. – Żebyś żył. Musiałeś zobaczyć co wciąż jest między nami – żebyś wrócił do domu do mnie.
Max powędrował ustami w górę, dopóki ich usta nie spotkały się znowu, ale wtedy oderwał się od niej i popatrzył jej w oczy.
-Martwy... myślisz – powtórzył łagodnie swoje wcześniejsze słowa.
-Tak, to prawda – zgodziła się, jej oddech był nierówny i gwałtowny przy jego gardle. – Moja świadomość myśli, że nie żyjesz. Prawdopodobnie moje senne “ja” również.
-Co... to? – zapytał Max z cichym zakłopotaniem. Jej senne “ja”? A to nie była właśnie ona – senna? – Teraz?
Liz uśmiechnęła się powoli.
-To są najgłębsze miejsca mojego serca, Max – wyjaśniła. – Boże, całej mojej duszy. I te miejsca wiedzą, że żyjesz.
Max odetchnął lekko, rozadrty między chęcią położenia jej na plecach i kochania jej godzinami a potrzebą zrozumienia czego tak naprawdę od niego chciała. Czy prosiła go, by wrócił do domu, choć Liz Parker, która żyła setki galaktyk stąd wierzyła, że już go nie odzyska? Musiał zrozumieć o co go błagała, by wszystko było w równowadze, nawet jego życie.
-Liz – powiedział cicho i zawahał się przez chwilę zanim zaczął mówić dalej. – Chcesz... mnie... wciąż? Takim? – zapytał czyniąc gest w kierunku swojej twarzy. Modlił się by zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodzi, że blizny były tylko zewnętrznym odbiciem tego, co było w jego duszy dzięki jego wrogom. Ich wrogom – nietylko jego własnym, uświadomił sobie, ponieważ ci sami ludzie ukradli ich wspólną młodość, wszystkie lata, które powinni byli spędzić razem, cenne i uświęcone.
-Nigdy nie przestałam cię chcieć – powiedziała odgarniając długie włosy z jego oczu. – Nigdy przez te wszystkie lata. Nie rozumiesz, że niezależnie od tego, w co wierzę, czy jesteś martwy czy żywy, nie mogę przestać się kochać? Równie dobrze mogłabym przestać oddychać, Max.
Max pochylił głowę opierając ją o jej głowę i nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Palące i desperackie, po tylu latach samotności na Antarze, w końcu znalazły ujście. Trzymała go w ramionach być może godzinami, po prostu powoli gładząc jego ciepłą, nagą skórę, jego ramiona i plecy.
I kiedy w końcu zasnął, wiedział, że znajdzie drogę do domu, do niej – nie ważne, za jaką cenę. Nie ważne, jakie ryzyko emocjonalne podejmie, nie mógł być z daleka od niej teraz; on mógł równie dobrze przestać oddychać.
Jeśli przyjdze śmierć to przyjdzie, ale on już nie będzie jej szukał, tak jak to robił na krawędzi klifu. I nigdy więcej nie będzie cierpiał z powodu rozdzielenia jego i Liz duszy, nie ważne, jakie nieznane przeznaczenie będzie tuż obok nich.