Kiedy będziemy delektować się pszczółkami ? Matko, nie dobijaj mnie Hotaru. Siedzę właśnie nad nią i nijak mi nie idzie...Z doświadczenia wiem, że na wenę, a raczej polot trzeba cierpliwie poczekać...Mam go teraz jak na lekarstwo. Narazie musi nam wystarczyć to. Enjoy
![Laughing :lol:](./images/smilies/icon_lol.gif)
[b:35c54974bc]
Gravity Always Wins - część 2[/b:35c54974bc]
Ostrożnie weszła do klasy, wzrokiem przebiegła wzdłuż równych rzędów stolików i dostrzegła go na końcu sali. Siedział odwrócony tyłem, miał na uszach słuchawki od walkmana i poruszał głową w takt muzyki. Przez moment zaciekawiło ją czego słucha.
Mieli do niego tyle pytań a to było pierwsze jakie wpadło jej do głowy. Omijając stoliki podeszła i zatrzymała się obok. Czuła się dziwnie w jego obecności – jakby stała obok widma, którego nadejścia spodziewali się od sześciu lat.
Obserwując go była zaskoczona widząc, że był niewiele starszy od nich – no, może miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Oczywiście mógł być kimś, kto zmienia postać i równie dobrze mógł mieć około osiemdziesiątki jednak sama nie widząc dlaczego, raczej w to wątpiła.
Podniósł głowę, popatrzył na nią ciemnymi oczami i od razu poczuła się niepewnie pod tym przenikliwym spojrzeniem.
Nic dziwnego że odczuła dziwne emocje podczas pierwszego spotkania – jego oczy migotały cichą energią i płonęły ile razy na nią patrzył.
Tylko teraz wiedziała dlaczego.
Zdjął słuchawki i pozostawiając je na szyi, uśmiechał się miękko. Zauważyła, że ma w policzku dołek przez co uśmiech miał trochę kapryśny, co tworzyło przedziwny efekt.
- Witaj, Liz – miał gardłowy, dźwięczny głos. Było coś osobliwego w sposobie w jaki wymawiał jej imię, jakby je otulał głosem.
- Hej...John – odpowiedziała podając mu z zakłopotaniem zeszyt – Dziękuję za notatki.
Naprawdę ci dziękuję. Bo teraz wiemy kim jesteś.
- Nie ma sprawy – odpowiedział. Odebrał od niej kołonotatnik, włożył do plecaka wyciągając jej zeszyt. Rzuciła okiem na leżącą na stoliku okładkę płyty Boba Dylana... Blood on the Tracks.
Przynajmniej jest odpowiedź na jedno z pytań – jedno ze stu, pomyślała.
- Umm – zaczęła kiedy podał jej zeszyt – Czy mogłabym porozmawiać z tobą po zajęciach ?
Zawahał się na moment – Jasne – odpowiedział swobodnie jednak na twarzy zobaczyła lekki niepokój.
- Świetnie – uśmiechnęła się ciepło – W takim razie spotkajmy się później na zewnątrz.
*****
Jak mogłem popełnić taką ogromną pomyłkę ? – zastanawiał się Marco, przeczesując w zamyśleniu dłonią włosy.
Każdego dnia po zajęciach Serena kładła mu do głowy, że powinien jeszcze to przemyśleć zanim zdecyduje się na przedwczesny kontakt. Ale kiedy rzeczywiście znalazł się w pobliżu Liz nie był w stanie się oprzeć. Pragnął z nią porozmawiać – z nimi – przekonać się samemu jacy są naprawdę. Tak długo czekał na tę chwilę a kiedy znalazł się tak blisko, perspektywa rozmowy z nią zaczęła go przygniatać.
W sposób w jaki na niego patrzyła odbierał mu odwagę. Wyraz twarzy, gestykulacja, jak się poruszała...wszystko zmieniło się od dnia kiedy była tak nieosiągalna dla niego. I chociaż to niemożliwe nie mógł pozbyć się wrażenia, że wiedziała kim był. Ale jeżeli nawet w jakiś sposób się dowiedziała, że nazywa się Marco McKinley a nie John Monroe, i tak niewiele jej to mówiło.
Tylko jak mogła się dowiedzieć ? zastanawiał się.
Przecież nie miała pojęcia o jego posłannictwie, tym bardziej, że Serena od lat ich obserwowała.
A także o tym, że niespodziewanie zaczęło grozić im niebezpieczeństwo.
Zamknął oczy, wziął głęboki, orzeźwiający oddech i skupił się na wykładzie. Na szczęście Marco doskonale znał francuski więc na wykładach mógł sobie pozwolić na błądzenie myślami gdzie indziej ile razy miał na to ochotę. Dlaczego nie mógł pozbyć się wrażenia, przebiegającego po nim jak wibracje, że Liz znała jego imię ? Przysiągłby, że go usłyszał, przetaczało się cicho w jego myślach.
Marco…Marco. Jakby przywoływała go do siebie.
Do nich.
Otworzył oczy i potrząsnął głową próbując odświeżyć myśli.
Cholera, ten wykład mógłby być dłuższy.
Liz biegła korytarzem do czekającego na nią Maxa. Podeszła, wzięła go za rękę i lekko ścisnęła. Odwrócili się, wyszli na zewnątrz czekając na Marco. Przyspieszył kroku kiedy ją zobaczył.
- Liz - powiedział łagodnie się uśmiechając ale kiedy złapał spojrzenie Maxa stał się bardziej powściągliwy.
- Chcielibyśmy z tobą pomówić – powiedział Max podchodząc bliżej.
Marco szybko spojrzał na Liz podnosząc pytająco brwi – Na osobności – dodała.
Kiwnął głową a Liz przysięgłaby, że trochę pobladł – Gdzie ? – zapytał.
- W świetlicy ? - zasugerował Max.
Max opierając dłonie na stoliku zwrócił się spokojnie do Marco – Posłuchaj, wiemy kim jesteś.
Ten wpatrywał się w niego przeciągle, na jego twarzy nic nie można było wyczytać. Za chwilę zmierzył ich wzrokiem i odchrząknął.
- Słucham ?
- Marco, wiemy kim jesteś – powtórzył twardo Max zakładając ręce na piersiach.
Policzki Marco trochę poróżowiały.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – odpowiedział ostro – Nawet nie znam twojego imienia, a poza tym nazywam się John Monroe, nie Marco.
- Przestań się z nami bawić – głos Maxa zwykle wyciszony, teraz stał się napięty – Wiemy kim jesteś i chcielibyśmy wiedzieć dlaczego nie przedstawiłeś się Liz swoim prawdziwym nazwiskiem.
Marco patrzył chłodno na Maxa, kiedy spojrzał na Liz jego wzrok na moment złagodniał. Odchylił się do tyłu, oparł i obserwował ich, a Liz pomyślała, że jest na pewno zaskoczony tym co usłyszał. To odwrócenie ról musiało być dla niego wstrząsem.
Głęboko odetchnął, na krótko rzucił wzrokiem za okno aż cisza zaczęła ich przygniatać. W końcu pochylił się nad stolikiem i zwrócony do nich powiedział spokojnie.
- Na waszym miejscu nie wymieniałbym zbyt szybko tego imienia, jeżeli chcecie się czuć bezpiecznie – ostrzegł.
- Wyjaśnij o co ci chodzi – zapytał krótko Max przysuwając się bliżej.
- Oczywiście – odpowiedział – Dochodzi do ciebie, że jest powód dla którego używam nazwiska John Monroe ? Jeżeli wiesz kim jestem, to może rozważysz tę możliwość – mówił zwięźle, niemal lodowatym tonem.
Liz spuściła oczy i przegryzła usta. To było tak bardzo dalekie od wymarzonego spotkania w którym, jak myślała wszyscy będą uczestniczyli. W sposób szalony, od lat marzyła o Marco McKinley’u – był zagadką, niemal mitem. Jedynym dowodem jego istnienia był dziwaczny list z przyszłości, dostarczony im w tajemniczy sposób. Naturalnie, poświęciła wiele godzin zastanawiając się jaki on będzie.
Ale z trudnością przyszłoby jej wyobrazić sobie, że podczas pierwszego spotkania będzie ich strofował jak małe dzieci.
- Przestań pieprzyć – zdenerwował się Max – To ty powinieneś się wytłumaczyć.
Nie śniło jej się, że jego pierwsze spotkanie z Maxem może być pewnego rodzaju rozgrywką o wpływy, pokazem siły i męskości.
Przeciągnęła ręką po oczach czując nagłe zmęczenie.
- Max. Przykro mi że do tego doszło – głos Marco zabrzmiał spokojniej.
- Nie powiedziałem jak mam na imię – odpowiedział stanowczo Max.
- Wiem.
Przez chwilę wszyscy patrzyli na siebie.
- No to jesteśmy w domu – powiedziała cicho Liz.
Marco spojrzał najpierw na nią potem na swoje ręce – Nie rozumiem skąd wiedziałaś.
- Nie uwierzysz – Max ciężko westchnął – To długa historia.
Marco w zamyśleniu skinął głową, nie patrzył na nich. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Po chwili spojrzał przenikliwie na Maxa – Wszystkim wam grozi duże niebezpieczeństwo. Szczególnie tobie, Max. Dlatego tu jestem.
Liz poczuła ucisk w piersiach pamiętając co mówił Max o swoich przeczuciach.
Boże, jak mogła pomyśleć, że powrót Marco niesie z sobą coś dobrego ? Miał ich chronić a to oznaczało, że przybędzie tutaj tylko z tego powodu. Zamknęła oczy, przebiegł przez nią dreszcz i zdusiła krótki szloch.
- Jakie niebezpieczeństwo ? – Max miękko przykrył dłonią rękę Liz. Zrozumiał jej paniczny strach i starał się ją pocieszyć. Lekko się do niego uchyliła, jego energia zaiskrzyła i poczuła ją na sobie. Jak w takiej chwili mógł się jeszcze o nią niepokoić ?
Marco rozglądnął się upewniając czy ciągle jeszcze są sami a kiedy wszystko było w porządku, oparł się o stolik i przysunął bliżej. Spojrzał na ich złączone dłonie a potem szybko odwrócił wzrok.
- W obozie nieprzyjaciół mamy swoich informatorów – ciągnął dalej.
- My ?
- Jest tam sporo naszych którzy cię popierają, Max – mówił dalej Marco – Jest ich więcej niż ci się teraz może wydawać.
Częściowe połączenie między nimi stało się niewystarczające i Liz zatęskniła, żeby się mocniej połączyć z Maxem. To wszystko było takie nierzeczywiste.
- Khivar zdecydował się skończyć z tobą – wyjaśniał Marco – Do tej pory wierzył, że odnajdzie granolith, ale teraz nie zależy mu na nim. Wie o twoich poplecznikach szykujących się do zbrojnego powstania.
Max szybko się rozglądnął, pomieszczenie było puste ale Liz wiedziała, że wczuwał się w niebezpieczeństwo mimo, że rozmawiali tak spokojnie.
- O czym ty mówisz ? – Liz usłyszała w jego cichym głosie mieszaninę szacunku i obaw.
- Niebawem będziesz musiał zejść do podziemi, Max – powiedział znacząco – Wy wszyscy.
Rzucił szybkie spojrzenie na Liz i zobaczyła niepokój w jego ciemnych oczach – A w szczególności wy oboje. Mam czuwać by wcześniej nic złego się nie stało.
Zamilkli na moment, Max przysunął krzesło bliżej Liz i położył jej rękę na swoim udzie.
- Ile mamy czasu ? – zapytał zupełnie cicho.
I nagle Liz poczuła jak bardzo jest z niego dumna, z rodzącej się w nim siły podczas gdy ona trzęsła się z niepewności.
- Nie wiemy. Rozkaz może nadejść w każdej chwili.
Zaczęła myśleć o wszystkich marzeniach jakie wiązali z przyszłością – nie tylko swoim i Maxa – ale o nadziejach ich wszystkich. Jak mogła wyłączyć czujność i zacząć wierzyć, że mogą spokojnie żyć ?
Pomyślała o Maxie, uczącym się i piszącym swoją pracę w bibliotece i oczy zaszły jej łzami.
- A co będzie z zakończeniem roku ? – zapytała słabym głosem zdając sobie sprawę jak to głupio brzmi.
Zabawne, bo kiedy podniosła oczy na Marco w jego oczach dostrzegła współczucie.
- Liz, nie wiem – zawahał się – Ale sądzę, że to nie potrwa już długo.
Łzy płynęły teraz po policzkach. Tyle ciężkiej pracy, tyle włożonego wysiłku.
- Przykro mi – powiedział cicho.
Potrząsnęła głową wycierając palcami mokre oczy. Pewnie wyda mu się śmieszna ale nie chodziło tylko o zakończenie roku. Chodziło o złudzenia którym ulegli gorąco wierząc w normalność. Że Max któregoś dnia zostanie lekarzem, że ona zdobędzie tytuł biologa. Zawsze wiedziała, że żyli marzeniami ale nie była przygotowana na ten moment, kiedy to, co wyglądało jak sen dziecka odpłynie w jednej chwili.
- Liz - Marco wyrwał ją z niewesołych myśli – Nie ma nic złego w marzeniach.
Skąd wiedział o czym myślała ?
- To dlatego, że oboje macie dużo ważniejsze przeznaczenie.
Max potarł ją po udzie ruchem tak łagodnym a jednak pełnym ogromnej siły. Nigdy wcześniej tak bardzo go nie podziwiała. Otworzyli się do siebie a jego energia okryła ją i koiła.
- Powiedz, co robić dalej – zapytał Max.
- I to jest najtrudniejsze – odpowiedział wpatrując się znowu w okno – Bo na razie nic nie możesz zrobić za wyjątkiem tego by żyć dalej, jak teraz. Dlatego nie chcieliśmy żebyś teraz poznał kim jestem.
- Jeżeli Liz coś grozi...- zaczął Max ale Marco szybko mu przerwał.
- Gdybyś ukrył się zbyt wcześnie mogą z tego wyniknąć dużo gorsze konsekwencje – tłumaczył – Dla Liz i pozostałych...a także ludzi, którzy cię popierają przebywając w obozie wroga.
Max skinął głową – Zrobimy to, co konieczne.
- Wiem – zapewnił go Marco. Znowu patrzył w okno i milczał – Powiedz mi jedną rzecz – poprosił z wahaniem.
- O co chodzi ? – zapytał Max.
- Skąd wiedziałeś kim jestem ?
- To było łatwe – Max słabo się uśmiechnął i zerknął na Liz – Poznaliśmy twoje pismo. Masz charakterystyczny styl i pod tym względem bardzo się wyróżniasz.
Marco zmarszczył brwi – Widziałeś wcześniej moje pismo ?
Chociaż wiedziała, że to nieodpowiednia chwila, Liz zaczęła się śmiać. Może dlatego, że musiała tę sytuację jakoś odreagować.
- No cóż – powiedziała podwijając po siebie nogę – Mamy dla ciebie pewną niespodziankę, Marco.
- Nie rozumiem – ściągnął ciemne brwi.
- Chcemy ci coś pokazać – wyjaśniał mu Max – Coś, co nieźle tobą wstrząśnie.
Marco zetknął się z ich poważnym wzrokiem a Liz była ciekawa jak odbierze treść dziwnego listu.
Ale jedno było pewne. To na zawsze może zmienić ich relacje wobec siebie.
Wkładała torebki herbaty do wrzątku zaglądając do pokoju. Marco siedział w zielonym, wiklinowym fotelu, od kilku minut wpatrywał się bez słowa w rozłożony przed sobą list. Zauważyła, że pod jego stopami orientalny dywan był lekko przetarty – faktycznie, całe to ich mieszkanie przedstawiało się wyjątkowo skromnie.
Zastanawiała się o czym myślał kiedy go czytał.
Naprzeciwko, pochylony siedział Max i opierając na kolanach łokcie obserwował jego reakcję. Liz chwyciła filiżanki chcąc je zanieść do pokoju i poczuła jak skręca ją w żołądku gdy Marco złożył list i przesunął drżącą ręką po ciemnych włosach.
- No cóż - ciężko westchnął – Nie wiem co o tym sądzić.
Max w milczeniu skinął głową i Liz widziała jak poruszył się niewygodnie na kanapie. Niecodziennie zdarza ci się informować kogoś o takich sprawach. Jezu, zdradziłeś nas, potem uratowałeś. Teraz jesteś tutaj – i co dalej ?
Marco wstał, zrobił kilka kroków, bez trudu pokonując niewielką przestrzeń pokoju. Był bardzo wysoki i wydawało się że z ledwością mieści się ze swoją potężną sylwetką w ich małym pokoju. Z twarzy niewiele można było wyczytać ale Liz patrząc na niego z kuchni mogła dostrzec rysujący się na niej wyraz niezaprzeczalnego bólu.
- Kiedy go znalazłeś – zapytał ponuro.
- Sześć lat temu – odpowiedział Max obserwując jego niespokojny chód.
Zatrzymał się przy oknie i w milczeniu spoglądał na ulicę.
Max oglądnął się na Liz podnosząc w górę brwi. Czuła, że potrzebuje jej wsparcia więc szybko weszła do pokoju, usiadła obok niego na sofie i wzięła go za rękę splatając palce.
A Marco, odwrócony do nich plecami wpatrywał się przed siebie. Tak mało go znali a teraz położyli mu na ramionach ogromny ciężar.
W końcu odsunął się od okna, na jego twarzy widać było zdecydowanie. Stanowczość.
- Niewiele mogę na ten temat powiedzieć – zaczął mówić miękko – Z wyjątkiem tego, że...jestem gotowy służyć wam obojgu – podszedł i zatrzymał się przed nimi – Oddaję się wam całkowicie i w pełni. Nie potrafię niczego więcej dodać.
Max skinął zdecydowanie głową – Rozumiemy.
- Jest coś, co chcę ci pokazać...wam obojgu. Głos Marco zabrzmiał uroczyście, mówił z opanowaniem. Osunął się na kolana i ukląkł.
Odwinął długi rękaw koszuli odkrywając nadgarstek. Potem uniósł rękę, ostry promień niebieskiego światła rozjaśnił obnażony przegub. Oczy Liz stały się wielkie gdy patrzyła na kształtujący się obraz – trójwymiarowy, niepodobny do królewskiej pieczęci Maxa, który uniósł się w powietrzu nad ręką Marco.
- To królewski znak – stwierdził miękko – On identyfikuje mnie, że jestem opiekunem mojego króla i królowej.
Max szybko odetchnął a Liz poczuła jak ściska jej rękę.
- Jestem twoim przysięgłym sługą – ciągnął wbijając w niego przenikliwe spojrzenie – Nie ma znaczenia co zawiera list. Nie potrafiłbym cię zdradzić...
Piękna pieczęć stawała się coraz wyraźniejsza, mieniąc się kolorami. Marco wpatrywał się w nią z czułością – Ona jest tym kim jestem – i dokończył cichym głosem – Wiem tylko, że mam dbać o twoje bezpieczeństwo.
Liz nie była w stanie nic powiedzieć a kiedy spojrzała na Maxa miał zarumienione policzki. Po raz pierwszy ktoś prawdziwie uznał kim jest – przysięgał podążać za swoim królem.
Max pochylił się i położył rękę na jego ramieniu – Dziękuję – szepnął wzruszony. Marco skinął lekko głową, Liz zrozumiała, że nie był w stanie spojrzeć Maxowi w oczy.
To była nieprawdopodobna chwila. Tkwiła tak blisko Maxa a jednak nie zdawała sobie sprawy, że istnieli ludzie gotowi pójść za nim jak za swoim królem. Aż do teraz, do tej chwili jaka miała miejsce w ich malutkim mieszkaniu.
Objawienie tej prawdy sprawiło, że lekko zadrżała.
I zrozumiała, że Marco nie był sam. Byli jeszcze inni...wielu, którzy mieli podobne uczucia do tego mężczyzny, którego ona nazywała mężem...partnerem.
Marco powoli podnosił wzrok by spotkać jej spojrzenie – Przypominam, że służę także tobie jako mojej królowej, Liz.
Tak jak wcześniej, jakby czytał jej w myślach. Mogła tylko w milczeniu skinąć głową, wpatrzona w jego czarne oczy. Opuścił rękę, pieczęć znikła wchłaniając snop światła. Wolno opuścił rękaw i wstał.
Podszedł znowu do okna, znowu wpatrywał się w pustą ulicę. Max tkliwie ucałował jej dłoń a jego wargi były tak ciepłe kiedy muskał jej skórę. Jak to się stało, że właśnie w tej chwili tak bardzo go zapragnęła ?
Może dlatego, że po raz pierwszy stało się dla niej tak bardzo oczywiste, że jej łagodny, piękny mąż był królem.
Cdn.