Gravity Always Wins - część 11
Liz wsłuchiwała się w ciemnościach w miękkie furkotanie wentylatora pod sufitem. Czasem korzystali z niego zimą, nocami takimi jak ta, bo uspokajał – bo przynosił ulgę gdy było im zbyt gorąco a temperatura między nimi rosła, jak działo się prawie godzinę temu.
A teraz leżeli oboje odkryci, ciała powoli się wychładzały owiewane rytmicznymi obrotami skrzydeł wiatraka. Na zewnątrz było pewnie nie więcej niż trzydzieści stopni, za to tutaj panowało stopniowo zanikające piekło.
Liz powoli rozprostowała nogę, przeciągnęła się i westchnęła z zadowoleniem. Wciąż płonęła od dotyku Maxa, od sposobu w jaki się z nią kochał, długo i powoli. I mimo, że jakiś czas temu wyłamali się z zespolenia, całe ciało wrzało energią Maxa i miała wrażenie jakby nadal byli intymnie złączeni a on odbijał się echem w każdej cząstce jej ciała.
- Śpiewasz szczęściem – szepnął w ciemności odwracając się do niej.
-
Jestem szczęśliwa - odpowiedziała zamykając oczy, upajając się nim wszystkimi zmysłami. Żałowała, że nie umie ubrać w słowa jego zapachu, który nawet po latach zdawał się być zbyt piękny by go nazwać – a teraz po jej przebudzeniu otaczał ją zawsze, był wokół niej.
W niej.
- Ja także – szepnął przysuwając się tak blisko, że w ciemnościach mogła zobaczyć jego oczy, chociaż nie całkiem wyraźnie. Ale za to doskonale wyczuwała jego obecność, ciepło przytulonego do niej ciała, oddech lekko muskający policzek.
Wziął ją w ramiona przyciągając do siebie jeszcze bliżej i teraz widziała ciemny zarys głowy na tle okna i wzrok przesuwający się w dół na jej piersi.
Powoli przeciągnął opuszkiem palca po konturach jarzącego się śladu ręki odciśniętego tuż nad sercem.
- Zanika – głos miał zabarwiony żalem.
- Tak – zgodziła się i pieszcząc delikatnie jego plecy powiedziała – Ale dało mi tyle wzruszeń, a to nie zniknie.
Max przyłożył dłoń do odbicia, rozkładając na nim palce tak, że idealnie go przykrył. Odpowiedzią na dotyk było uczucie gorąca rozpościerające się poprzez jej piersi, odbijające się i niosące delikatnie po skórze.
- Nawet nie wiem skąd brałem pewność jak mam to zrobić – przyznał głosem wypełnionym lękiem - Ale jakoś się udało.
- Zrobiłeś to instynktownie – powiedziała szeptem.
- Instynktownie. Tak.
Ogarnęło ich dziwne poczucie wyciszenia – stało się tak w czasie kiedy się kochali, mogło być porównywalne do ziemi odpoczywającej po ciężkiej nawałnicy śnieżnej. Zapanował nastrój spokoju i wyczekiwania. Nawet pełen czci.
Dlaczego ta noc była inna ? Liz nie była pewna.
Relacje między nimi od poprzedniego dnia złagodniały i z szarpiącym bólem stwierdziła, że ten szalony okres pomału zanika.
Ale dostarczył tyle wzruszeń, a to nie zniknie. Tak jak powiedziała Maxowi.
Wolno odsunął dłoń, pochylił się i ucałował ją w sam środek srebrzystego śladu, długo nie mogąc oderwać od niej ust.
Gładziła go po włosach, delektując się nim i tym spokojem jaki nastał między nimi. Ich świat napełniony był ostatnio obłędnym gwarem i energią i niewiele mieli dla siebie takich chwil jak ta.
- Powinnaś się przespać – szepnął kładąc się znowu przy niej.
- Ty także.
- Tak – odpowiedział ale wiedziała, że żadne z nich nie pragnęło zakończenia tego momentu.
Taki cichy, taki piękny.
I wtedy przeraźliwie zadzwonił telefon, przeszywając ciszę jak śmiercionośna kula. Serce Liz trzepotało szybko, kiedy Max macał za nim w ciemności by w końcu strącić go na podłogę.
12:38
Zbyt późno na zwykłą rozmowę, za późno na cokolwiek dobrego. Serce waliło mocno kiedy siadała na łóżku. W uszach szumiała krew i ledwie słyszała co mówił.
- Słucham – wstał przyciskając rozdygotaną dłonią słuchawkę do ucha.
- Max. Już czas – powiedział bez wstępów Marco – Będziemy tam za pięć minut...może szybciej. Wyjdę po was – jego słowa były pospieszne, Max słyszał w telefonie jego ciężki oddech.
Byli już w drodze.
- Cokolwiek robisz, trzymaj się z daleka od okna – polecił Marco.
Max w ciemnościach gorączkowo zaczął szukać spodni – Oczywiście – odpowiedział
– I nie zapalajcie światła. Już jedziemy, tylko się nie ruszaj.
Był przestraszony, Max słyszał lęk w jego głosie nawet poprzez łącze, a Marco nie zrobił na nim wrażenia kogoś, kto łatwo daje się ponieść emocjom. Nie było dobrze. W ogóle nie było dobrze i Max nie mógł znieść w sobie uczucia ogarniającej go paniki. Rzucił na łóżko komórkę i w ciemnościach pokoju patrzył na Liz. Zapanowała niekończąca się cisza, i ona stojąca nieruchomo po drugiej stronie sypialni. Jedynym dźwiękiem jaki słyszeli był odgłos swoich nierównych, chrapliwych oddechów i miękkie wirowanie wiatraka pod sufitem. Już nie zdążyli się połączyć ale ich serca na pewno były zespolone...zamknięte.
Nie potrzebowali wchodzić w swoje dusze, żeby mieć teraz poczucie przynależenia do siebie.
- Już czas – powiedział w końcu – Powinniśmy się spieszyć. Będą tu za pięć minut.
Usłyszał jak Liz ze świstem wciąga powietrze – Boże, Max – słowa ją dławiły – Nie sądziłam, że tak szybko.
- Wiem – szepnął kierując się w stronę do garderoby – Ale wszystko będzie dobrze.
Podeszła, ujęła jego twarz w swoje drobne dłonie i przyciągnęła blisko.
- Obiecaj Max, obiecaj, że
z tobą będzie wszystko dobrze – błagała z rozpaczą w głosie – Że nic ci się nie stanie.
- Liz...zawahał się.
Jak mógł obiecać coś, co teraz nie dawało żadnej pewności ?
- Tak długo jak jesteś przy mnie, mam prawo cię o to prosić – nalegała desperacko –
Obiecaj mi...bo wiem, że kiedy przyrzekniesz, dotrzymasz słowa.
- Tak, kochanie. Wszystko będzie dobrze...dla nas obojga.
- W porządku - wciągnęła drżący oddech – Więc ruszajmy.
****
Liz już ubrana krzątała się gorączkowo po ciemnym pokoju. Rzuciła na kanapę torbę podróżną rozpinając suwak zdecydowanym ruchem. Słyszała w sypialni Maxa przeszukującego szybko szuflady. Od wczoraj byli już spakowani – teraz została im chwila by na koniec dorzucić parę cennych dla siebie przedmiotów.
Podeszła do stołu, zatrzasnęła laptop Maxa, wyciągnęła przewód z gniazdka. Wepchnęła komputer do torby w miejsce które specjalnie na to przeznaczyła, na wierzchu umieściła wszystkie jego notatki. Mocno zużyta kopia
You Can’t Go Home Again dopełniła reszty i zamknęła torbę na zamek błyskawiczny. Mała, przenośna i było w niej wszystko co posiadała i co teraz będzie musiało jej wystarczyć.
Ale najcenniejsze w jej życiu rzeczy, w żadnym razie nie dotyczyły przedmiotów, pomyślała.
Przesunęła po włosach roztrzęsioną ręką i stanęła na środku ciemnego pokoju patrząc po raz ostatni na znajomy widok. Mieszkali tu od czasu kiedy byli razem, to było pierwsze ich mieszkanie, miejsce które z taką miłością urządzała próbując stworzyć coś trwałego, coś w co zawsze chciała wierzyć.
A jednak głęboko w sobie zawsze wiedziała że żyje złudzeniami, że kiedyś nadejdzie taki dzień jak dzisiaj, bo nie byli zwyczajnymi ludźmi.
Żadne z nich nigdy nie było.
Oczy spoczęły na małym wazoniku babci, stojącym na stole w jadalni. Chwyciła go, zawinęła w kuchenną ściereczkę i otworzyła znowu torbę. Max wszedł do pokoju więc wsunęła wazonik do torby i zaciągnęła zamek.
Przeniósł wszystkie bagaże do przedpokoju i odwrócił się do niej – Minęło pięć minut – powiedział trochę drżącym głosem.
Podeszli do siebie a on otoczył ją silnymi ramionami. Nie potrzebowali teraz słów tylko bliskości ciał i serc. Cisza dźwięczała wokół nich, tak znajomo...tak zupełnie już dla nich stracona.
Max gładził ją po włosach i poczuła podchodzące do oczu gorące łzy. Nie chciała płakać, musiała być silna, więc zdusiła w sobie to pragnienie. Jej mężowi potrzebna była teraz jej siła, nie lęk przestraszonej dziewczyny – i powinna mu to dać, ponieważ była jego królową – kobietą która teraz stała obok niego poprzez wszystkie istnienia....jego Zillią.
***
Marco wszedł pospiesznie do mieszkania zamykając za sobą drzwi na klucz, po ciemku odwrócił się do nich. Przez chwilę milczał i słyszeli tylko jego zdyszany oddech.
- Nie będę was zwodzić. Nie jest dobrze – powiedział – Ale wydostanę was stąd, tylko trzymajcie się blisko mnie.
- Tak - Max kiwnął zdecydowanie głową i mocno wziął za rękę Liz.
Marco obrócił się by otworzyć drzwi i wyszli za nim na korytarz. Zbiegał szybko w dół po wąskich schodach a oni starali się dostosować do tempa jego kroków. Przy drzwiach wejściowych nagle się odwrócił, podniósł ostrzegawczo dłoń.
- Zaczekaj tutaj - nakazał, a potem powiedział do małego czarnego komunikatora, którego Max nigdy wcześniej nie widział.
- Bezpiecznie ? – zapytał.
- Tak – żeński głos zabrzmiał gorączkowo – Chodźcie, chodźcie.
Marco szarpnięciem otworzył drzwi i popchnął ich przed sobą. Przy krawężniku, jakieś pięć stóp dalej stał na jałowym biegu czarny Suburban, zalewając spalinami tę zimową noc. Max zaczął biec nie wypuszczając ręki Liz, mając obok siebie dotrzymującego mu kroku Marco. Kątem oka widział, że Marco rozgląda się dookoła bacznie obserwując okolicę.
Tylne drzwi Suburbana zostały otwarte, wszystko zlało się w jedną ciemną plamę. Max podsadził do góry Liz, i zobaczył kogoś...kobietę, wciągającą ją do środka. Czuł na sobie rękę Marco wpychającego go od tyłu brutalnie do środka.
- Wskakuj. Już !
Wpadł zgięty do wewnątrz, zaplątał się pomiędzy Liz a kobietę.
Samochód ruszył gwałtownie z głośnym piskiem opon. Marco zamykał otwarte drzwi...
Liz leżała na dnie pojazdu, i zanim odwrócił się do niej, czy był w stanie cokolwiek zrobić, Marco szorstko przycisnął go do podłogi.
- Trzymaj się nisko – krzyknął odwracając się do okna.
Opadł obok Liz i przelotnie zobaczył jak kobieta wsunęła się na tylne siedzenie robiąc im trochę więcej miejsca. Nadal jednak z Liz leżeli niemal na sobie przylegając mocno do podłogi, kiedy samochód rozpędzał się coraz mocniej, ostro biorąc zakręty.
Serce biło w piersi jak oszalałe i usłyszał obok siebie pisk Liz. Odwrócił się do niej i zobaczył pobielałe od ciągłego przegryzania wargi.
- Dziecinko, wszystko będzie dobrze – szepnął chwytając ją za rękę – Będzie dobrze.
Milcząco skinęła głową i zobaczył zbierające się w jej oczach łzy.
Marco szybko zerknął na nich a potem rzucił wzrokiem na kobietę,
Kto prowadził? Wszystko było zamazane i trudno było zachować spokój.
- Jak daleko do autostrady? – krzyknął Marco.
Z przodu odezwał się mężczyzna, prawdopodobnie kierowca - Dwie mile.
- Są za nami ? – dopytywała się kobieta.
- Nie jestem pewny – odpowiedział Marco przecierając rękawem szybę by mieć lepszy widok.
- Widzę przednie światła – jęknął potrząsając głową – Po prostu nie wiem.
Max chciał zapytać – potrzebował wiedzieć – co dokładnie się wydarzyło, jednak instynkt podpowiadał mu żeby na razie zachować ciszę. Jedna rzecz była pewna, ich życie wisiało na włosku, byli w ogromnym niebezpieczeństwie.
- Doganiają nas ! – krzyknął Marco, wyszarpując z kieszeni kurtki małą lornetkę. Patrzył przez nią długo, dostosowując ostrość – musiała być czymś w rodzaju noktowizora - O, Boże...to oni. Riley …
Ruszaj się!
Max czuł jak samochód się przechyla, zakołysało nim, niemal przygniótł sobą Liz.
- Marco, łap! – krzyknęła kobieta i Max zobaczył jak rzuciła coś na kształt małego pistoletu. Przeleciał obok nich, zręcznie przechwycony przez Marco. Max przesunął się odrobinę, chciał się unieść ale Marco przyłożył mocno dłoń do jego piersi, wciskając go w podłogę.
- Cokolwiek się wydarzy, macie tak pozostać – rozkazał.
Max miał wrażenie, że pojazd zjeżdża z drogi i wjeżdża na szeroką autostradę a nabrał pewności kiedy nie biorąc już zakrętów, pędzili równo przed siebie.
- Marco – głos Liz drżał - Co się dzieje ?
Nie odpowiedział tylko patrzył przez tylną szybę, podnosząc znów do oczu lornetkę. Jakiś czas trwała cisza.
- Dziesięć stóp za nami ! – krzyknął - Riley, dalej.
Dalej!
- Jadę tak szybko jak potrafię – zawołał Riley w odpowiedzi.
Nagle dał się słyszeć trzask czegoś co zabrzmiało jak dźwięk wystrzału z broni palnej, chociaż Max widział szybkie błyski niebieskawego światła.
Oczywiście to nie była broń jaką posługiwali się ludzie, skądś to wiedział...i nagle rozpadło się tylne okno a Marco uchylił się kiedy wszędzie posypały się kawałki szkła. Max wyrzucił przed Liz swoją tarczę i zielone światło wypełniło wnętrze pojazdu.
- Dobrze, Max! – krzyknęła kobieta – Trzymaj ją w ten sposób.
- Boże – jęknął Marco – Jest jeszcze jeden.
- Niech to szlag ! – krzyknęła kobieta.
- Teraz z lewej strony, lewa strona – wrzeszczał Marco i Max zobaczył jak kobieta przygotowuje się do odparcia ataku z boku samochodu. Spuściła szybę, zimne powietrze chłostało jej długie włosy i podniosła broń, składając się do strzału. Silny niebieskawy wybuch, piskliwy dźwięk hamujących opon.
- Dostał ! – krzyknęła.
- Z tyłu nas doganiają ! – miotał się Marco podnosząc broń.
- Marco, zdejmij ich – poleciła.
- Muszę ich dorwać ...muszę - Max patrzał jak Marco mruży oczy i strzela szybkimi seriami z tej niezwykłej broni. Usłyszał przeraźliwy jęk kół samochodu a potem głośny trzask.
- Dostał ! Dostał ! – krzyknął Marco, opadł na podłogę samochodu i popatrzył na nich. Max opuścił tarczę czując zaraz szybki przypływ energii, którą wchłonął w siebie.
Chłodne powietrze uderzyło z miejsca gdzie wcześniej było okno, jedyny dowód z jaką determinacją przed chwilą walczyli o życie. Marco ciężko oddychał, patrzył na nich z góry, a potem z niezwykłą łagodnością położył rękę na ramieniu Maxa.
- W porządku ? - zapytał przesuwając po nich wzrokiem. Uwadze Maxa nie uszły wszystkie emocje jakie widział na jego twarzy – niepokój, ulga, opiekuńczość – i teraz nabrał pewności, że to co Marco robił, nie wynikało tylko z obowiązku wobec nich. W jakiś dziwny sposób...kochał ich oboje.
Max kiwnął głową, powoli się podnosząc. Spojrzał na Liz i podciągnął ją delikatnie do góry, pomagając jej usiąść.
- Dokąd nas zabieracie – spytała Liz wygładzając włosy nerwowym ruchem ręki.
- W bezpieczne miejsce – odezwała się siedząca z przodu kobieta. Max miał wreszcie okazję przyjrzeć jej się dokładnie. Miała długie, jasne włosy, ściągnięte w koński ogon i wyglądała na około trzydzieści parę lat. Zauważyła jak jej się przygląda i coś niezwykłego zabłysło w jej oczach - i zaskoczyło Maxa, że był to chyba przebłysk uznania, może nawet szacunek, chociaż trudno mu było odgadnąć uczucia kogoś, kogo się przed chwilą poznało.
- Jestem Serena – przedstawiła się chrypliwym głosem wyciągając do niego rękę. Kiedy ją ujął poczuł nagły przypływ gorąca – energię nie tylko hybrydy.
Wyczuł czystą pozaziemskość.
Na moment zetknęli się wzrokiem. Lekko się uśmiechnęła, wypuściła jego dłoń zwracając się do Liz. Ale ona tylko siedziała obok niego z lekko uchylonymi ustami – Serena ? – zapytała takim tonem jak by to imię wydało jej się dziwnie znajome.
Serena skinęła głową, nadal trzymając wyciągniętą dłoń w jej kierunku, którą powoli ujęła, zerkając na Maxa szeroko otwartymi oczami. I wtedy przypomniał sobie – przecież on sam z przyszłości powiedział, że Serena pewnego dnia stanie się ich przyjacielem – że była tą, która pomogła mu aktywować granolith, kiedy przybył tu z innego przedziału czasu.
- No cóż Max – uśmiechnęła się miękko – Przepraszam, że w takich okolicznościach ale musieliśmy długo czekać na ten moment – umilkła, zaglądnęła mu głęboko w oczy i z naciskiem powiedziała - Witaj w swojej rewolucji.
Twoja rewolucja.
Z jakiegoś absurdalnego powodu pomyślał o The Beatles - a wówczas serce Maxa zaczęło bić jak szalone – bo nabrał pewności, że jego życie zmieniło się na zawsze pod wpływem tego prostego stwierdzenia.
Witaj w swojej rewolucji.
Cdn.