Jutro już Wigilia, nie będzie czasu na przesiadywanie przy kompie, więc teraz, póki jestem, wrzucam coś specjalnie dla was - kolejną część. Obawiałam się, że odbierze uśmiech itd. ale H. powiedziała, że wcale taka nie jest, przeciwnie wciąż daje mnóstwo nadziei. No i tak powinno być na Święta.
9.
Nie śnij, to koniec
Drobne ciało ciągle tkwiło nieruchomo w jego ramionach. Ciepłe tak samo jak kilka godzin wcześniej. Płytkie oddechy unosiły lekko jej klatkę piersiową. Pasma ciemnych włosów przylepiały się kurczowo do jego ramienia, jakby nie chciały go już nigdy puścić. Jakby ona nie chciała go puścić. I nie przeszkadzało mu to. Ani przez chwilę.
Chociaż spędzili w tej pozycji dobre trzy godziny, nawet się nie odzywając, nie czuł ani odrętwienia ani zmęczenia. Mógłby tak siedzieć jeszcze długo. Tutaj, na tej brudnej podłodze, pokrytej kurzem jak jego umysł strachem i nienawiścią wobec samego siebie. Tutaj, w tym małym mieszkanku, które chociaż wyglądało jak najgorsza zapleśniała klatka, stanowiło azyl. Tutaj, z tą drobną istotą wtuloną w jego ramiona.
Nigdy nie byli tak blisko. Nawet w Manticore, kiedy siadali obok siebie, nie ważyli się na jakikolwiek dotyk. A teraz... Czuł każdą molekułę jej ciała, wszystko tętniło życiem i energią. Można było ją chłonąć całą, jakby stanowiła idealny lek na wszystkie słabości, na ból, na poczucie bezradności. Mógł uzupełniać braki własnych sił jej esencją. Ale nie potrafił tego zrobić. Nie był w stanie odebrać jej jedynej siły, która utrzymywała przy życiu, gdy całe jej jestestwo przesiąkało łzawym i gorzkim bólem.
Wystarczyło, że była. Sama jej obecność przyniosła nagle ulgę i spokój. Chwila zapomnienia. Najbardziej dziwiło go, że wcześniej tego nie zauważał. Przez tyle lat wspólnie spędzonych w Manticore. Tyle lat wspólnych treningów. Tyle wieczorów wspólnie spędzonych. A nigdy, nawet przez ułamek sekundy nie dostrzegał w niej tego spokoju i ciepła. Była jak przyjemny sen, który jeśli przychodził był chwytany łapczywie i zapamiętywany na zawsze.
Na zawsze.
Na zawsze skazani na Manticore. Na zawsze skazani na siebie. Na horyzoncie mrocznej przyszłości pojawiał się jeden jasny promień. Czy możliwym było, żeby w takim piekle jakim była jednostka, gdzie śmiech nawet się nie rodzi, gdzie nikt nie widzi nadziei i nie czeka na szczęście, powstało coś takiego krystalicznego i niebezpiecznego jednocześnie?
Przynosiła ukojenie w tych najcięższych chwilach. Dawała coś, czego nie mogło zapewnić nic innego. Ani życie poza murami Manticore, ani opowiastki o Blue Lady, ani myśl o błękitnym niebie, ani cała ich sekcja razem wzięta. W niej było coś innego. Coś... nie wiedział kompletnie co. Esencja, której nie dodawali naukowcy przy tworzeniu koktajli genetycznych.
Drgnęła.
Wtuliła się głębiej w jego ramiona. Przez chwilę nawet nie pamiętała, że to jego ciało. Otaczała ją tylko energia i siła. To czego jej brakowało. A potem przyszła świadomość, że to nie jest żadna przestrzeń wypełniona wysoką temperatura i dawkami cukrów, ale po prostu ciało. Drugi X5. Alec. I wtedy poczuła się mniej pewnie. Oto leżała skulona w jego ramionach, wtapiając się w miękkie ciało, chłonąć jego ciepło.
Wpiła palce mocniej w jego plecy. Całą sobą lgnęła do niego. Nie mogła się oderwać. Nie chciała. Tak było dobrze. Tu było dobrze. Z nim było dobrze. Jak nigdy przedtem. Ani troskliwe spojrzenie Lane'a, ani niewinny uśmiech jasnowłosej Isabel, ani słodkie myśli o bezchmurnym niebie nie potrafiły przynieśc ukojenia jakie dawał on.
Nie był spokojem. Nie był łagodnością. Nie był uśmiechem i nadzieją. Był za to siłą. Jej siłą. Tą, którą straciła i nie mogła odzyskać. I zawsze tak było. Odkąd tylko się zobaczyli, wiedziała, że on będzie zawsze tam, by ją wesprzeć. Bez słów, bez gestów, bez niepotrzebnych znaków. I z roku na rok utwierdzała się w tym przekonaniu, nawet jeśli nie uświadamiała sobie tego. Zielone tęczówki za każdym razem wpatrywały się w nią, kiedy nadchodziły chwile wahania czy słabości.
Teraz też. Wiedziała, że jeśli uniesie głowę to napotka na szmaragdowe spojrzenie, które przejmie jej obawy a przyniesie wytrwałość i siłę. Gdziekolwiek była, on też tam był. I tak jak powiedział wcześniej, pójdzie z nią do piekła i będzie dzielił ból.
* * *
Wpatrywała się w świat za zabrudzoną szybą. Ludzie przechodzili niespokojnie, pełni lęku i nienawiści, a tak naprawdę nie mieli pojęcia co dzieje się dokoła, co tak naprawdę dzieje się na świecie. I chociaż jej życie było bardziej uporządkowane, to łaknęła chociaż na kilka dni naprawdę poznać smak tego życia tutaj. Tej otumaniającej wolności. Otrzymała jej skrawek na trzy dni. A teraz musiała to porzucić.
Alec pakował resztę rzeczy. Nie tak wolno jak ona pakowała broń. Poruszał się dość szybko, chociaż wcale nie spieszyło mu się do powrotu. Tylko że on nie potrafił przeciągać sekund. Nie chciał rozsmakowywać się jeszcze dłużej w tym, co i tak będzie musiał oddać. Wziął jedną z toreb i obrócił się w stronę okna. Zielony wzrok zeslizgnął się po całej postaci.
Tego nie odda. Jej nie odda. Wróca do Manticore, wórci dawne życie, wróci strasz, wróci piekło. Ale zostanie ona. Zostanie ta mętna nadzieja i blady uśmiech, jaki ze sobą przyniosła. Może nawet pozwoli mu na uśmieszek, jaki igrał na jego ustach już pierwszego wieczora tutaj. Może w jakiś niezrozumiały sposób uda im się przemycić urywki tego, co chciali tak pieczołowicie zachować na zawsze.
Uśmiechnął się, kiedy Liz obróciła się powoli a ciemne tęczówki wbiły się w jego twarz. Ponownie dostrzegł w nich tę niepewność, jaką wzbudził na początku misji. Na samo wspomnienie drżącego ciała, roziskrzonego wzroku i cichego głosu, kąciki jego ust uniosły się. Czy to jego uśmiech, czy spojrzenie, czy może w jej głowi pojawił się ten sam obraz, ale policzki brunetki pokryły się lekkim rumieńcem. Reakcja Aleca była natychmiastowa. Lewy kącik ust uniósł się tryumfalnie do góry, a w malachitowych tęczówkach błysnął niebezpieczny chochlik.
Był w stanie rzucić torbę na podłoge i błyskawicznie sięprzy niej znaleźć, ponownie wydobywając te ukryte niepewności i namiętności z zakamarków jej wnętrza. Była tego świadoma, dlatego szybko drgnęła, podnosząc z podłogi swój bagaż.
Nie chciała ryzykować, że zrobi to, co chodziło mu po głowie. Nie dlatego, że tego nie chciała – przeciwnie, całe ciało, umysł, wszystko w niej rwało się w jego stronę, ale dlatego, że to jeszcze bardziej utrudniłoby powrót do jednostki. Byłoby jej ciężko, za ciężko.
Ruszyła w kierunku drzwi. I chociaż miała zamiar minąć go bez słowa, otrzowyć i wyjść nie obracając się, nie potrafiła przezwycieżyć kaskady emocji, które się w niej obudziły na nowo. Zatrzymała się przy nim. Powoli, z wahaniem uniosła wzrok na jego twarz, wystarczyła sekunda a już tonęła.
- Dziękuję... że zostaliśmy dłużej. - jej głos był miękki i drżący
Nim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, wspięła się na palce. Ciepłe usta musnęły jego wargi przelotnie, stapiając się z nimi po chwili w jedną całość.
Jej usta były delikatne jak bańka mydlana i jednocześnie tak gorące. A smakowała... nigdy wcześniej nie znał tego smaku. Słodkawy i jednocześnie pikanty. Niesamowity.
* * *
Brama otworzyła się od razu. Powitał ich zimny wiatr, ponury gmach i ciemny las. Tu nic sięnie zmieniło. W kątach czaiły się koszmary, w powietrzu unosił się krzyk i płacz, z oddali wypatrywały ich oczy innych X5.
Wrócili. Skończyło się. Czas było się obudzić.
c.d.n.