Zdecydowałam się wrzucić dzisiaj, bo licho wie, co będzie jutro (jeden dzień szkoły a ja już zaczynam bredzić!). Sama zaczynam myśleć o karierze polityka jak Alex, pałając niechęcią do wszystkich ministrów edukacji jak leci po kolei.
Jedna sprawa, o której chcę powiedzieć... albo nie, zrobię sobie z niej zagadkę (widać, że mi totalnie odwala). Numer telefonu Jennie. Kto uważnie oglądał Roswell, dodam, że drugą serię, ten mi powie, dlaczego akurat taki zlepek cyferek. Żadnych tam teorii nie trzeba snuć, bo to zwykły banał. Diabeł tkwi w szczegółach...
A tak w ogóle - rozbestwiam się, co tak mało komentarzy? Szkoła się zacznie, czasu nie będzie, części zaczną pojawiać się rzadziej...
A propos -
część 4. Enjoy.
Chris:
Zostałem pouczony, że to ma być jak fragment układanki, tak, żeby pasowało do poprzedniej części i do następnej. Czyli mamy iść względnie chronologicznie. No dobrze, więc idziemy. A tak w ogóle, czy zauważyliście, że ta rodzina jest dziwnie zdominowana przez kobiety? Nawet nie chodzi tu o ilość, choć to też, ale o jakość (dostanie mi się po głowie za to, jak nic). Max i Michael w Roswell byli pod pantoflem – Michael udawał, że dobrze mu idzie bez Marii, ale nie potrafił normalnie funkcjonować bez niej w pobliżu. Max całkiem jawnie wielbił grunt, po którym chodziła pani E. Ja byłem zdominowany przez Alex i Jennie – dopóki się nie znosiły, udawało mi się jeszcze zachować względną niezależność, bo obie były zbyt zajęte dogryzaniem sobie, ale kiedy nagle zjednoczyły siły... Ciotka Isabel również wyznawała chyba zasadę, ze kobieta to lepsza połówka mężczyzny. Dobra, koniec tematu, bo Jennie mnie wyklnie.
Zbliżało się Święto Dziękczynienia, a ja wydałem moje ostatnie pieniądze na bilet do Chicago. Nie było mowy, żebym tłukł się tam samochodem – zresztą, nie miałem samochodu. Ale nie potrafiłem spędzać święta Dziękczynienia w Las Cruces, obżerając się jakimś tłustym indykiem kupionym na wynos. Nie było mowy, żebym został w Las Cruces! Poza tym spędzałem tam i tak za dużo czasu jak na mój gust. Co prawda pani E zapraszała mnie serdecznie do nich, do Roswell, mówiąc, że przecież i tak pewnie polecę do domu na święta bożonarodzeniowe, ale nie dałem się skusić. Babcia Evans za każdym razem na powitanie szczypała mnie w policzek, a później traktowała jak perskiego kota, którego na zmianę głaszcze się i karmi. Szczerze mówiąc, trochę się jej bałem. Eve uparła się odprowadzić mnie na lotnisko. „Odprowadzić” to bardzo łagodne słowo – w Las Cruces nie było lotniska i żeby dostać się do Chicago należało najpierw pojechać do Albuquerque. O ile nie jesteście zbytnio zorientowani w geografii Nowego Meksyku – to jest kawałek drogi. Eve pojechała razem ze mną, choć było mi to trochę nie w smak – nie lubiłem pożegnań w ogóle, a rzewnych pożegnań w szczególności.
-Leć spokojnie – powiedziała obejmując mnie przed bramką. – I pamiętaj, że masz o mnie myśleć cały czas.
-Jasne – mruknąłem. Dotrzymanie tego słowa chyba nie będzie specjalnie trudne, i tak myślałem o niej prawie non stop.
-I zadzwoń, gdy dolecisz – poprosiła.
-Zadzwonię. Słuchaj, kochanie, muszę już iść – zacząłem powoli wyplątywać się z jej ramion. Puściła mnie z westchnieniem.
-Doprawdy, nie rozumiem, po co tam lecisz – powiedziała krzywiąc się lekko. – Wolałabym, żebyś został w Las Cruces, w końcu niedługo Boże Narodzenie i pewnie znowu mnie wtedy zostawisz.
-Ale zawsze wracam, nie? – puściłem do niej oczko. – Naprawdę muszę już iść – obejrzałem się przez ramię na urzędniczkę stojącą w bramce. Pocałowałem szybko Eve, odwróciłem się i przeszedłem przez bramkę.
-Jeśli nie wrócisz, to zrywam z tobą, King! – zawołała za mną. Odwróciłem się do niej, uśmiechnąłem się szeroko i pomachałem ręką. Nie znosiłem pożegnań. Wiedziałem, ze Eve ma skłonności do dramatyzowania, w ogóle lubiła przesadę – nieco przesadnio – i wiedziałem, że będzie twardo tkwiła na tarasie widokowym, dopóki samolot nie stanie się niewielkim punkcikiem na widnokręgu. Niestety, siedziałem po złej stronie samolotu i nie widziałem tarasu widokowego, i wiedziałem również, że choć tak naprawdę Eve nie ma pojęcia, który z tych samolotów stojących na płycie lotniska jest mój, to jednak będzie machała uparcie przez jakieś dziesięć minut, nie pomna tego, że i tak nie było szans, żeby mnie dojrzała.
Kiedy maszyna oderwała się od ziemi, oparłem się wygodniej na fotelu i odprężyłem się. Nie czułem strachu przed lataniem – w końcu latało się nie tylko na głupich kilku kilometrach – za to pojawiło się miłe uczucie jak przed otwarciem prezentu. Pojawiało się to zawsze, gdy wracałem do domu, do Chicago. Co by nie mówić, bardzo lubiłem mój dom. I choć leciałem samolotem, zamknięty hermetycznie w tej metalowej puszce, zawsze, ale to zawsze czułem się wtedy irracjonalnie lekki i łatwiej mi się myślało. Latanie miałem we krwi niemal od samego początku.
Wróciłem więc myślą do Eve, stojącej zapewne na lotnisku i uśmiechnąłem się do siebie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją pod szkołą Jennie, pomyślałem, że jest lekko nawiedzona i przymulona. Ale teraz albo tego nie widziałem, albo pozbyła się tych dwóch cech. Byliśmy ze sobą od dwóch lat i fakt – nie zawsze było różowo. W gruncie rzeczy strasznie się od siebie różniliśmy, ale póki co milo spędzaliśmy razem czas. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miał ją wielbić tak jak Max wielbi panią E, ale znowu – jakoś nigdy nie myślałem o naszej przyszłości. Może dlatego, że od dwóch lat nie byłem do końca pewny, gdzie będę za kolejne dwa lata i czy w ogóle będę wtedy na Ziemi. Bo jeśli odezwą się Antarianie i akurat wtedy polecę na Antar – nigdy nie mów nigdy. Nie wiedziałem, co będzie. Eve na razie nic nie wiedziała o tych dodatkowych możliwościach i tak było lepiej. Jennie podobno ciągle chciała jej o tym powiedzieć, ale jakoś nie mogła zebrać się w sobie do tej rozmowy. Ja z kolei nigdy nie miałem takich problemów, raczej nie miałem ochoty nic nikomu mówić. Uważałem, ze dobrze było tak, jak było, i to dobrze nie tylko dla nas, ale i dla tych niewtajemniczonych. Jennie jednak miała z tym problemy. W każdym razie, wracając do Eve – nie miałem w ogóle żadnej wizji jakiejkolwiek przyszłości. Choć przypuszczam, że jak każda dziewczyna już miała wybraną suknię ślubną. Cóż, mój frak nawet jeszcze nie powstał z niebytu. Może kiedyś, w bliżej nie sprecyzowanym momencie przyszłości.
Jakąś część mojego czasu poświęciłem również Jennie i Alex. Uśmiechnąłem się pod nosem – kiedy ostatnio Alex do mnie dzwoniła, oznajmiła, że Święta spędzą u siebie, zabarykadowane przed toksyczną rodziną i rozwrzeszczanymi bachorami, jedynie w towarzystwie chipsów i głupich romantycznych komedii. Nie wiedziałem, o co chodzi jej z tym bachorem, ale wolałem nie pytać. I zdecydowanie wolałem program moich świąt. A swoją drogą wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, jakim cudem te dwa zupełnie przeciwstawne bieguny zdołały się porozumieć. I co więcej – spędzać razem Święto Dziękczynienia! A myślałem, że Jennie jest bardzo rodzinną osobą.
Tak jakoś, na takich i tym podobnych myślach zszedł mi cały lot. Pozostałem niewzruszony na wdzięki stewardess, które nie wiedzieć czemu co chwila podsuwały mi orzeszki, cukiereczki i inne takie – ale nie miałem zamiaru wstępować do klubu „Seks na Wysokościach”. W dodatku jakiś facet mrugał do mnie porozumiewawczo okiem z fotela o trzy miejsca ode mnie – i byłem szczęśliwy, gdy zobaczyłem pod brzuchem samolotu wieżowce Chicago, a zaraz potem ukazała się migotliwa w ostrym świetle słońca tafla jeziora Michigan. Uśmiechnąłem się szeroko – w końcu poczułem się jak w domu. Tym bardziej, że w hali przylotów dostrzegłem mamę i Dave’a.
-A Peter gdzie, wciąż usiłuje przekonać do siebie naszą Dennise? – zapytałem na powitanie z kamienną twarzą, śmiertelnie poważny.
-Tak – odparł Dave. – Obawiam się o tego starego konia. Dennise to młoda klacz i potrafi nieźle kopać, niemal prądem. Mam nadzieję, że nic mu nie zrobi podczas naszej nieobecności – Dave miał tak samo poważną minę. Przypominaliśmy teraz obaj dwóch uczonych staruszków na jakimś zasuszonym kongresie.
-Przestańcie – zażądała mama. – Niestety, z tej mąki chyba nie będzie chleba – westchnęła ciężko. Oj, to chyba rzeczywiście Peter musiał się nieźle natrudzić, żeby przekonać do siebie Dennise, a sama Dennise musiała być rzeczywiście nieprzejednana, skoro nawet mama uznała, ze nici z tego. – A ty, kochanie? Co tam u ciebie? Jesteś sam? – zainteresowała się nagle. Roześmiałem się wesoło.
-Chyba cię zmartwię – odparłem żartobliwie. – Wciąż jestem zajęty.
-Szkoda – posmutniała mama. – To znaczy bardzo się cieszę, że ci się wiedzie... na różnych płaszczyznach. Ale szkoda mi Dennise, taka dziewczyna...!
-Dlaczego mama nie spróbuje wyswatać z nią Dave’a? – zaproponowałem wyciągając mój plecak z taśmy z bagażami. Dave wyjął mi go z rąk i zarzucił na ramię jak piórko – cóż, chyba nie byłem w takiej formie jak on, mnie mój plecak wydawał się naprawdę ciężki... no, ale ja nie musiałem przenosić na rękach buldogów, dobermanów i innych dużych zwierząt. Skierowaliśmy się do wyjścia. – Może ona okiełzałaby mojego niesfornego braciszka.
-Te, bo zaraz sam będziesz dygował swój plecak – zagroził Dave.
-Czy ja coś mówię? – zdziwiłem się robiąc „buzię w ciup” i unosząc brwi. Podpatrzyłem to u Alex jakiś czas temu – Alex potrafiła wybornie parodiować niektóre postaci i miny.
-Popatrz, mamcia, jakie to się pyskate zrobiło – poskarżył się Dave mamie. Pokazałem mu język w odpowiedzi. Pewnie, ze zachowywaliśmy się jak dzieci – zawsze tak było, choć Dave miał obecnie prawie trzeci krzyżyk na karku i posturą przypominał tura. Uwielbiał tak po bratersku rozdzielać kuksańce i poklepywać nas po głowach, a rękę miał czasami wyjątkowo ciężką. Peter z kolei zupełnie nie przypominał naszego weterynarza, szczupły i drobny, elegancik w metalowych, cienkich okularach, we wszystkich kłótniach i awanturach był niepokonany. Ja byłem gdzieś po środku, jak ten bufor.
Chicago wcale nie zmieniło się przez czas mojego pobytu w Las Cruces. A już zwłaszcza nasza dzielnica. Może tylko drzewa trochę wyrosły. No i nasz dom był coraz bardziej zarośnięty winem, ale teraz tylko ładniej wyglądał, jak kobieta, której z biegiem czasu przybywa tylko wdzięku i urody.
Nigdy do tej pory jakoś nie mówiłem o naszym domu, ale teraz chyba powinienem wspomnieć coś niecoś. To był naprawdę duży dom – to rozumie się już samo przez się, skoro pomieścił mnie, Dave’a, Petera, Fran, rodziców, i naszego starego wyżła, Doktora Rogera, który niestety zdechł kilka lat temu. Ale mimo czwórki dzieciaków, która się w nim wychowała – mówię teraz o domu, nie o psie, rzecz jasna – zachował swój styl i klasę. Nie byłem zdziwiony tym, że teraz mieszkała tu z moimi rodzicami Dennise Ralleyard – nasza czwórka wyfrunęła już w świat chyba na dobre i dom zdecydowanie mógł wydawać się za duży moim rodzicom. Ale przynajmniej było gdzie wracać na święta i wakacje. Z prawdziwą przyjemnością wróciłem też do swojego pokoju. Nad łóżkiem wciąż wisiał model samolotu, który kiedyś złożyłem z ojcem. Zadziwiające, ale jakoś nie mogłem odczepić się od samolotów.
Ojca w domu, rzecz jasna, nie było. Samuel King pracował niezwykle sumiennie i poświęcał swoim studentom masę czasu. Dennise za to stała w kuchni i robiła jakąś sałatkę, a Peter plątał się dookoła niej, usiłując jej pomagać, choć jak na moje oko bezskutecznie. Chyba naprawdę był w niej beznadziejnie zakochany, biedak jeden.
-Kogo widzą moje piękne oczy – zażartowała Dennise. – Syn marnotrawny wrócił do domu, co?
-Tylko na święta – zaczerwieniłem się mimo woli. Dennise zawsze mnie trochę onieśmielała – zawsze to znaczy od czasu, kiedy okazało się, że wyrosła z niej piękna dziewczyna. Piękne dziewczyny chyba mnie onieśmielały, wstyd przyznać.
-Miło cię widzieć, Chris – uśmiechnęła się szeroko, ukazując piękny zęby. – Co powiesz na małą bitwę na poduszki dziś wieczorem, co?
-Eee... jasne – mruknąłem niepewnie i zerknąłem na Petera. Okulary w metalowej oprawce zjechały mu nieco z nosa i miał strasznie nieporadną minę. – Cześć brat – poklepałem go po bratersku po plecach. Nie chciałem go dobijać, bo Dennise sprawiała takie wrażenie, jakby wolała moje towarzystwo.
-Hej – odparł jakoś tak bez entuzjazmu. Chciałem go zapewnić, ze Dennise kompletnie mi teraz nie w głowie, ale jakoś nie wiedziałem jak to zrobić tak subtelnie, żeby on mnie zrozumiał, a Dennise nie, zupełnie nie mogłem znaleźć właściwych słów. To wszystko wina Dennise, bo mnie onieśmielała.
-Więc, Dennise – znów zwróciłem się do niej. – Co słychać u twojego brata? – zapytałem z grzeczności.
-W porządku – brzmiała jej odpowiedź.
-Więc – nie zobaczycie się na święta? – pytałem dalej. Chyba coś mówiłem nie tak, ale nie wiedziałem co.
-Nie – pokręciła przecząco głową. – Ja jestem tu, on w Paryżu, a rodzice w Nowym Jorku. To się nazywa mieć rodzinę rozsianą po całym świecie, co? – zachichotała wesoło. Cóż, moja rodzina była jeszcze bardziej rozsiana – ja byłem w Las Cruces, mój biologiczny ojciec w Roswell, moja ciotka w Bostonie, moja kuzynka i przyrodnia siostra w Nowym Jorku, a moja rodzina w Chicago. No – i nie byłem pewien, czy przypadkiem nie miałem też rodziny w jakieś odległej galaktyce. Ale rzecz jasna nie powiedziałem tego, nawet nie miałem takiego zamiaru.
-Tak, istotnie – przyświadczyłem.
Wieczorem wymówiłem się od wojny na poduszki mówiąc, że boli mnie głowa, ale prawdę mówiąc nie bardzo chciałem dobijać Petera. Widziałem jak na dłoni, że był wręcz rozpaczliwie zakochany w Dennise, która z kolei jakoś zupełnie nie przejawiała zainteresowania jego osobą – za to co gorsza interesowała się mną! Wolałem dyplomatycznie zmyć się z zasięgu wzroku Dennise, poza tym – miałem do wykonania pewien telefon. Telefon ściśle prywatny, który wymagał chwili na osobności, mianowicie – telefon do Eve. Potem leżałem sobie na łóżku, gapiąc się z przyzwyczajenia w okno na niebo, i nawet nie wiedziałem kiedy zasnąłem.
Śniło mi się, że byłem w Las Cruces – ot, jeden z tych zwyczajnych snów, podczas których przeżywasz jakiś dzień swojego życia. Nic nadzwyczajnego, doprawdy.
Spałem sobie w najlepsze rano, gdy ktoś zapukał energicznie do drzwi mojego pokoju.
-Eryk, nie mam kasy, pożycz od sąsiadki – zawołałem z twarzą w poduszce. Jeśli to był Eryk z wiadomością, ze znowu nie mamy w domu nawet okruszka czegokolwiek a on dziwnym trafem nie miał nawet okruszka pieniędzy... Ale to nie był Eryk, Eryk nie miał takiego miękkiego, lekko chrapliwego głosu!
-Nie wiem, kto to jest Eryk, ale jeśli sobie życzysz, mogę pójść do sąsiadki pożyczyć kasę – usłyszałem. Poderwałem gwałtownie głowę i mój wzrok padł na osobę stojąca w progu.
Dennise opierała się o futrynę, w kusej, czerwonej bluzce, rozpuszczone włosy przerzuciła przez ramię i przypatrywała mi się mrużąc lekko ciemne oczy, tak, jak to robią krótkowidze – może była krótkowidzem. Stukała się telefonem o brodę i miałem wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem jak modela z reklamy majtek Calvina Kleina. Poczułem, jak zaczynają mi płonąć koniuszki uszu.
-876 5309 – powiedziała niespodziewanie. – Czy powinnam znać ten numer?
Potrzebowałem tylko sekundy na zastanowienie się i skojarzenie sobie pewnych faktów.
-Daj ten telefon – mruknąłem wyciągając do niej rękę po słuchawkę telefonu.
-A co mi za to dasz? – zapytała uśmiechając się lekko. – Nic za darmo, chłopcze, żyjemy w drogich czasach.
-Daj ten telefon – zażądałem.
-Jak będziesz grzeczny, to może dostaniesz – Dennise pomachała mi z progu słuchawką.
-Daj to, moja siostra wisi po drugiej stronie! – zawołałem rozdrażniony.
-O co ci chodzi, przecież Fran ma poczucie humoru – wzruszyła ramionami Dennise.- Mogłabym jej nawet powiedzieć, że właśnie bierzesz kąpiel a ja myję ci plecki...
-To nie Fran, to moja druga siostra! – warknąłem. – Daj mi to!!! – zażądałem stanowczo wyciągając do niej rękę.
-Hm – burknęła pod nosem Dennise i rzuciła mi słuchawkę. Łypnąłem na nią złym okiem – mam nadzieję, że moja mina wystarczyła do wypłoszenia jej z pokoju, ale Dennise stała w progu jak przymurowana. Pewnie, ze mogłem ją po prostu wypchnąć i wyrzucić z pokoju, ale żeby to zrobić, musiałbym wstać z łóżka. A jednak mimo wszystko nie lubiłem pokazywać się półnagi obcym, bądź co bądź, kobietom.
-Czy mi się wydaje, czy wyczuwam dookoła ciebie jakieś obce, żeńskie wibracje? – usłyszałem po drugiej stronie drutu głos Alex.
-Alex? – zdziwiłem się i zzezowałem lekko na Dennise. – Dlaczego korzystasz z telefonu Jennie? Coś się stało? – zaniepokoiłem się lekko.
-Ee tam – odparła Alex i byłem pewien, że wzruszyła lekceważąco ramionami. – Jej telefon jest bliżej, nie chce mi się szukać mojego. I nic się nie stało.
-Och – rozluźniłem się nieco. – Więc dowiem się, czemu mnie budzisz?
-Budzę cię? Jest po ósmej – zdziwiła się Alex. – Tak jakoś się obudziłam i pomyślałam, że do ciebie zadzwonię.
-Alex – powiedziałem siląc się na spokój. – U w a s jest ósma. T u jest dopiero siódma. To po pierwsze. A po drugie – czy dowiem się w końcu, czemu dzwonisz? – byłem świadomy tego, ze Dennise stała ciągle w progu i przyglądała mi się z uniesioną brwią. Zakryłem słuchawkę dłonią. – Wyjdź – poleciłem Dennise, ale pokręciła przecząco głową. Jezu. Postanowiłem ją zignorować.
-Kim jest ta dziewczyna, która jest w twoim pokoju? – zapytała Alex.
-Skąd...? – zacząłem i urwałem, niepewny, jak powinienem skończyć to zdanie. Skąd wiesz, że tu jest jakaś dziewczyna, skoro jesteś ode mnie oddalona o osiemnaście godzin jazdy?
-Po prostu wiem – odparła lekko Alex domyślając się reszty pytania. – Więc? Kim ona jest? To ktoś szczególny?
-Nikt taki – burknąłem. – Czy ja w końcu dowiem się...
-Czemu do ciebie dzwonię, tak, tak, wiem. Stajesz się przewidywalny – stwierdziła Alex. Przewróciłem oczami ze zniecierpliwieniem. – Chciałam ci życzyć wesołego Święta Dziękczynienia. No dobra, niech będzie, że obie z Jennie chciałyśmy.
-Aha – mruknąłem. – Cóż, dobra. Przyjęte. I nawzajem, Alex. Uściskaj ode mnie Jennie. Wesołego święta Dziękczynienia.
-Żebyś wiedział, że będzie wesołe – zachichotała Alex i rozłączyła się. Dennise patrzyła na mnie z zainteresowaniem.
-Twoja siostra to lesbijka? – zapytała jakby od niechcenia. Wybałuszyłem na nią oczy.
-Że niby co? – zapytałem z głupia frant. Dennise wzruszyła ramionami.
-Wiesz, mnie to naprawdę nie przeszkadza – mruknęła. – Ale ta jakaś Alex korzysta z telefonu twojej siostry nad ranem w czasie święta, każesz im się ściskać...
-Wariatka – powiedziałem z niesmakiem. – Nic mi nie wiadomo o tym, żeby którakolwiek z nich była... miała inną orientację. Jennie to moja siostra i mieszka u mojej ciotki w Nowym Jorku, a Alex jest naszą kuzynką – wyjaśniłem, patrząc na nią z obrzydzeniem. Zdecydowanie żadna z moich pań nie była... inna pod tym względem. Dennise pokiwała głową z jakąś dziwną miną.
-OK, OK, tak tylko mi się powiedziało – powiedziała pojednawczo unosząc ręce w geście poddania się.
-Wyjdź, dobrze? Chciałbym jeszcze sobie pospać – mruknąłem z niezadowoleniem.
I choć Dennise posłusznie tym razem wyszła z mojego pokoju, już sobie nie pospałem. Jakoś ten poranny telefon Alex wybił mnie ze snu, nie wiedzieć czemu. Myślałem wiec sobie o Alex i o jej nowych mocach-nie mocach. Ta jej dziwna wiedza była czasami przerażająca, ale w wielu przypadkach dawała się łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza, że Alex, świadomie czy nie, to jednak cechowała się spostrzegawczością i kojarzyła wiele szczegółów, najczęściej bardzo trafnie. Ale bywały też chwile, kiedy tego nie dawało się już racjonalnie wyjaśnić. Alex jednak nie sprawiała wrażenia zmartwionej tym, chyba nawet czasami jej się to podobało. Zresztą, nawet dokładnie nie zdawała sobie chyba sprawy z wagi tej jej nowej mocy-niemocy. W każdym razie na pewno miała lżej niż ja, bo przynajmniej miała obok siebie Jennie, która teraz, gdy nie było już obok nas nikogo innego, stanowiła istna wyrocznię w tych „innych” kwestiach. Mnie na przykład znacznie lepiej było ćwiczyć moje moce w obecności Jennie. Właśnie, moje moce! Uświadomiłem sobie, ze dawno nie ćwiczyłem, tak jakoś ciągle nie miałem czasu – a raczej wolałem być na wszelki wypadek gotów. Nie precyzowałem sobie jednak, do czego wolałbym być gotów. Postanowiłem przypomnieć sobie co nieco, ale nie w tej chwili – wolałbym zrobić to wieczorem, a już na pewno po obiedzie. Tak, po indyku. Zdecydowanie.
Obiad przebiegł jak zwykle w atmosferze ogólnej wesołości, choć czegoś chyba tam brakowało. Nie potrafiłem jednak powiedzieć czego. No, rzecz jasna, nie było Fran, która wciąż siedziała w Anglii i uparła się, że zrobi tam doktorat. Ale mimo wszystko coś było nie tak. Z prawdziwą ulgą więc zamknąłem się wieczorem w moim pokoju. Postanowiłem potrenować i na pierwszy ogień wybrałem sobie duży kubek na długopisy, z którego najpierw wysypałem wszystkie długopisy i ołówki. A potem zabrałem się do roboty – niepojętym dla mnie sposobem Jennie zdołała mnie nauczyć zmieniania wyglądu pewnych rzeczy, a od pewnego czasu ćwiczę zmienianie kształtów – i tak lampka stała się lustrem, a talia kart notatnikiem. Nie próbowałem jeszcze tak zaawansowanych rzeczy jak zamienienie talii kart w plik banknotów albo zmiana własnego dowodu osobistego – bałbym się, ze później nie będę potrafił tego odwrócić. Tym razem postanowiłem zmienić kubek na długopisy w buta – wiem, niezbyt praktyczne zastosowanie, ale na głupotach człowiek uczy się najlepiej, a ja podobno byłem człowiekiem.
Niestety, dopiero się tego uczyłem i był pewien skutek uboczny mojej nauki – nie potrafiłem tak dokładnie się kontrolować i co prawda nie robiłem żadnego trzęsienia ziemi ani jakiegoś super tornada... ale tak jakoś powstawał dookoła mnie wiatr, a przynajmniej coś w tym rodzaju. Dość, że w powietrzu latały różne ciekawe rzeczy. Jennie co prawda twierdziła, ze gdy to wyćwiczę, to obejdzie się bez tych zawirowań powietrza, a jak już mówiłem – Jennie była tu prawdziwym guru.
Byłem w samym środku zmieniania z powrotem buta w kubek na długopisy, w samym oku tego niewielkiego cyklonu, kiedy niespodziewanie drzwi mojego pokoju otworzyły się...
-Chris, myślałam, ze moglibyśmy... – zaczęła Dennise i urwała, wpatrując się z niedowierzaniem i zaskoczeniem w to, co działo się w środku. Kiedy spostrzegłem, ze stała w progu – jak deja vu – natychmiast opuściłem rękę, wiatr dookoła mnie ucichł, wszystko powróciło na swoje miejsca, a przede mną leżało coś, co było pośrodku zmiany z buta w kubek.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Czułem, jak przepływają przeze mnie falami panika, przerażenie i ogłupienie, miałem wrażenie, ze oto mój najgorszy koszmar, odkąd poznałem prawdę, staje się rzeczywistością. Cholera, to nie był tylko mój koszmar – ale i wszystkich, którzy się z nami zetknęli! Boże. Ona teraz ucieknie, powie to, co tu widziała komuś, ktoś powie dalej, dowie się wojsko i FBI i powtórzy się sytuacja sprzed dwudziestu laty... głupi idioto, co ci strzeliło do głowy, żeby robić cos takiego tu, w domu pełnym ludzi!
Dennise wpatrywała się we mnie jak zaczarowana, poczym nagle odwróciła się i uciekła.
Usiadłem słabo na łóżku, choć raczej to moje kolana się pode mną ugięły. Koszmar stał się prawdą. Należy natychmiast zawiadomić Roswell i Nowy Jork o niebezpieczeństwie, jakie groziło nam w każdej chwili. Uciekać. Ale – gdzie? Znajdą nas wszędzie! Co teraz, co miałem robić? Miałem wrażenie, że ściany mojego pokoju zbliżają się do mnie i chcą mnie zniszczyć, udusić, panika powoli zaczynała brać nade mną górę – i nie wiem, jaką kolejną głupotę bym był strzelił, gdybym nagle nie uświadomił sobie czegoś dziwnego.
Zamykałem drzwi. Na klucz. Z całą pewnością. Zamknąłem je, w zamku tkwił zresztą klucz, prosty sposób Jennie, żeby nie kusić losu i podglądaczy. Więc jakim cudem Dennise weszła do mojego pokoju? Jakim cudem tu się dostała, skoro klucz wciąż tkwił w zamku po m o j e j stronie drzwi, tej wewnętrznej? Zmarszczyłem czoło i uświadomiłem sobie coś jeszcze – że na twarzy Dennise owszem, widziałem zaskoczenie i niedowierzanie, ale ona nie była zdziwiona tym, c o robiłem, ale tym, że robiłem to j a.
Poczułem, jak robi mi się niedobrze.
Zrobiłem wówczas jedyną rzecz, jaka przyszła mi na myśl. Trzęsącą się ręką sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Jennie.
Bardzo ładnie ci to wyszło – Jennie
Dzięki za pochwałę, z twoich ust to istotnie wielka pochwała.
Nie ma za co. Tak tak, widać było – znaczy słychać – że Chris był na skraju paniki. Jak balonik napompowany aż do kresu, gdzie potrzeba tylko jednego westchnienia, żeby pękł. J.
Ale nie pękłem.
I chwali ci się to. W każdym razie twój telefon nieźle nas zdenerwował.
Doprawdy? Nie było znać. I bardzo dobrze, że tego nie wiedziałem, bo nie wiem, czy dałbym sobie wtedy radę.
Dałbyś, dałbyś. A swoją drogą, to naprawdę powinno się ciebie porządnie objechać za tą lekkomyślność – ćwiczenie czegoś takiego pod jednym dachem z ludźmi, którzy nie mają o tym bladego pojęcia, to najgorsze, na co mogłeś wpaść. Co by było, gdyby to byli inni ludzie, mniej życzliwi? Dobrze chociaż, ze pamiętałeś o tej dziurce, choć to doprawdy niewielka zasługa...
Wiem, wiem, sknociłem sprawę. Moja wina. Ale nie masz pojęcia, jak straszliwe się wtedy zdenerwowałem.
I słusznie.