Post
by Athaya » Mon Mar 13, 2006 10:40 am
Rozdział – 6
Co za cholera, debil, palant, gnida przebrzydła. Jak śmiał mnie zostawić. Mnie! Bezmózgi dupek, którego nienawidzę! Nie powie nawet dlaczego! Ugh... Faceci i ich przerośnięte do rozmiarów główki od szpilki ego. Tylko dziękować Bogu, że istnieją jeszcze tacy ludzie jak Liz. Gdyby nie ona to nie wiem co bym zrobiła. Nie wiem co bym zrobiła z Martinem, bo z całą pewnością jak go znajdę to zabiję. Nie rozumiem dlaczego ta menda wyjechała tak nagle bez słowa i nie odpowiada na telefony. Co takiego się wydarzyło, że mnie zostawił? Przecież było fajnie. Fakt znaliśmy się krótko i byliśmy ze sobą też krótko, ale...
Leżymy sobie z Liz na łóżku i zajadamy się tą pyszną, kaloryczną czekoladą starając się za wszelką cenę uspokoić.
Pamiętam ją, kiedy zjawiła się w Vermont w tym pokoju a ja miałam ochotę złożyć pozew do sądu za taką nudną współlokatorkę, a tu niespodzianka. Dziecko troszkę pochlipało w kąciku... Zaczęło mówić, ale dużo wody upłynęło zanim cokolwiek z tego zrozumiałam. Niemniej jakiś Max skoczył w ramiona innej blondynki, a biedna Liz cierpi. Jako dobra nowa przyjaciółka uspokoiłam ją i rzuciłam w wir imprez. A nóż widelec zapomni o Maxie i pozna kogoś nowego. Chyba wreszcie się udało.
- Musisz o nim zapomnieć – mówi nagle Liz.
- Ale najpierw mu skopię tyłek jak tylko go znajdę – uśmiecham się złowieszczo. – I nie mów, że muszę się uspokoić!
Liz się śmieję i luz. Przed chwileczką byłam świadkiem jak próbowała się oprzeć temu smacznemu kąskowi jakim był Alec, ale coś słabo jej szło. Czyżby to właśnie jemu udało się sprawić by Liz zapomniała o Maxie? To było by bardzo ciekawe. A swoją drogą to ja mam nieodparte wrażenie, że skądś znam tego gościa, ale nie wiem skąd. Wzięłam kolejną kostkę czekolady i usiadłam.
- A Alec pomaga ci bardzo szybko zapomnieć o Maxie i nie zaprzeczysz temu! – pokazuję jej język.
- Więc i tobie przydał by się ktoś na zapomnienie! – Liz poważnieje.
Muszę zapamiętać by nie wspominać przy niej o Maxie inaczej gotowa mnie zabić. Trzeba by było coś porobić byle nie myśleć o Martinie. Upiłam łyk wody bo już mi niedobrze od tej czekolady. Czas włożyć ją do szuflady.
- Kupimy ci jakiś ciuszek, który powali Aleca na kolana – uśmiecham się.
- Ym... Planowałam założyć spodnie i jakąś zwykłą bluzkę. Nie zamierzam wyglądać tak jak organizatorka tego cyrku – odpowiada Liz z niesmakiem.
- Chyba zapomniałam spytać gdzie ta impreza?
- U Ginny Grey – odpowiada Liz.
Że co?! No cholera jasna by to wzięła, właśnie się napiłam wody i wszystko wylądowało na bluzce zaraz po tym jak się zakrztusiłam. Jakim cudem ta niepozorna i niewinna dziewczyna została zaproszona do tego szmatławca na imprezę. No tak, giętka pindyryna dostrzegła Aleca i postanowiła go zabrać dla siebie. Oj, Liz, będziesz z nią miała ciężkie życie! Zdecydowanie powinnam jej wyjaśnić zasady walki z ludźmi pokroju panny Grey i ostrzec Aleca jak tylko się tu znów zjawi.
- Wiesz co? Jednak chyba się przejdę trochę – mówi Liz.
- Zabierz ze sobą blondaska – gdyby spojrzenie mogło zabijać to na pewno już bym była martwa.
Uśmiecham się niewinnie, a Liz znika z pokoju. Gdziekolwiek jesteś, Alec, życzę ci, żebyś teraz spotkał na swej drodze Liz. I bierz się za nią i to szybko! Rozmyślając o znajomo wyglądającym Alecu, przeglądam nasze zapasy żywności z niesmakiem odnotowując, że lodówka świeci zastraszającymi pustkami. Trzeba by było się zaopatrzyć nieco. Ubieram się więc i wychodzę starannie zamykając drzwi. Oczywiście jak to ja sprawdzam czy rzeczywiście zamknęłam te drzwi jeszcze raz i jeszcze... Ugh! Na pewno zamknęłam. Zeszłam na dół do sklepu naprzeciwko akademika i bardzo szybko wszystko kupiłam. Właśnie wychodziłam z papierniczego gdy nagle ktoś wyrósł przede mną jak ściana od której odbiłam się niczym piłeczka. Do diaska, nie możesz bardziej uważać! Zirytowana odgarnęłam kosmyk włosów i zgromiłam tego kogoś, kto był taki ślepy. To był chłopak, który uśmiechnął się zawadiacko do mnie. Idź do cholery!
- Przepraszam. Może ci pomóc? – zaproponował.
- NIE! – okręciłam się na pięcie i już mnie nie było.
No co! Mama uczyła, żebym nie rozmawiała z nieznajomymi. Zapłaciłam za zakupy i wróciłam do akademika. Z trudem odnalazłam pośród gąszczy torebek swoją własną. Chciałam wyjąć klucze, ale nigdzie ich nie było. Przeszukałam kieszenie kurki, spodni, rozejrzałam się wokół siebie i nic. Spokojnie tylko bez paniki. Przecież nie mogłam ich zostawić w sklepie... Oczywiście! Z ulgą zawróciłam do sklepu.
- Przepraszam czy nie znalazła pani jakiś kluczy? - zapytałam z
nadzieją.
- Ooo! To pani! Jakiś młody człowiek zaoferował się, że sam pani je odda.
Że co?! Wybiegłam ze sklepu i rozejrzałam się dookoła w nadziei, ale nigdzie ani żywej duszy. Żeby to wszystko diabli wzięli! Wszystko przez ciebie Martin! Wdrapałam się na drugie piętro i usiadłam tuz przy naszych drzwiach. Liz powinna przyjść niedługo...
CDN.
Rozdział – 7
Wyszłam z pokoju dusząc się w tych czterech ścianach. Dusząc się wspomnieniami i własną nienawiścią do Maxa. Ktokolwiek usłyszałby historię naszego „związku” zapewne złapałby się za głowę, bo na pewno nie stanowił wzoru do naśladowania. Słodki przylepiec wiecznie zastraszony, nie wiedzący, czego chce od życia. Oczywiście to jest Max Evans, który ciągle nachalnie siedzi w mojej głowie i ani myśli zginąć, przepaść z kretesem bym mogła wreszcie zacząć żyć od nowa.
Nie bać się kolejnego faceta.
Wpatruję się w ulicę, którą gdzieś podążam... Nie mam konkretnego celu. Chcę jedynie poważnie się zastanowić nad samą sobą i nad swoim popapranym życiem. Ok. W dużej mierze to ja sama też w tym wszystkim siedzę i głupio pozwoliłam się w to wciągnąć! Ba Chciałam tego, bo w końcu nie kto inny tylko ja, Elizabeth Parker, szaleńczo zakochałam się w Maxie i mieszkałam w Roswell. Małe miasto i jego mankamenty, fura turystów pragnących znaleźć kosmitów.
Niedobrze mi na samą myśl.
A teraz trafiłam do jeszcze mniejszego, bardziej zakonspirowanego, a w dodatku jeszcze mniejszego niż cholerne Roswell, miasteczka studenckiego o wdzięcznej nazwie - Vermont. I tutaj jest tak samo. Moje 7 życie nie jest prywatnym, bo zawsze znajdzie się jakaś menda, która puści płotkę i proszę. Dlatego nikomu nie opowiadam o swoim poprzednim życiu. Wsiadłam w autobus i zaczęłam żyć na nowo, a jednak stare myśli pozostały na swoim miejscu. Grrr! Rozglądam się dookoła by choć trochę zorientować się gdzie ja w ogóle jestem. Park, uspokajająca zieleń i zero ludzi. Wprost wymarzone miejsce by pomedytować...
- Hej – słyszę tuz za sobą.
- Zwariowałeś! Nigdy więcej tak nie rób! – wrzeszczę na faceta.
Serce podskoczyło mi do gardła, ale to wcale nie dlatego, że mnie śmiertelnie przestraszył. Przede mną stał w całej swej jakże męskiej okazałości Alec - we własnej osobie. Wpatrywał się we mnie intensywnie. Zbyt intensywnie! Odwracam głowę nie mogąc dłużej znieść jego spojrzenia. Peszyło mnie.
- A kysz maro przebrzydła!! – mruczę gniewnie.
Odwracam się na pięcie z zamiarem powrotu do domu. Niestety Alec nie daje się tak łatwo spławić. Czy on nie rozumie, że w tej chwili, jeśli zaraz nie zniknie, to nie odpowiadam za siebie? Ku własnemu zdumieniu odkrywam, że Max zszedł na drugi plan. Efekt zielonookiego ot, co! Uch... Wyrywam mu się gwałtownie chcąc jak najszybciej uciec. Na próżno staram się zignorować ten przyjemny dreszczyk, który przepłynął wzdłuż kręgosłupa wraz z dotknięciem jego ręki. Wciąż maszerując bezczelnie studiuję jego twarz, która nosi ślady niewyspania. Ciekawe, co się stało? Alec uśmiecha się półgębkiem i kroczy dumnie jak paw. Kręcę głową na jego śmieszne zachowanie i bez ostrzeżenia zmieniam kierunek. Przecinam równiutko wystrzyżony trawnik... Jesteśmy w parku. Na oczach dziesiątków studentów. Po prostu genialnie. Wzdycham ciężko i siadam pod drzewem. Natrętny Alec ani myśli mnie opuścić. Cokolwiek zdumiona obserwuję jak on opiera mnie o swoje doskonale atletyczne ciało i uśmiecha się szeroko. Czy ja coś przeoczyłam? Czy w ogóle mu na to pozwoliłam?
- Co tu robisz? – pytam gwoli ciekawości.
- Znasz odpowiedź – odpowiada on.
No tak. Jest tutaj z mojego powodu, ale ja nie rozumiem! Przecież we mnie nie ma nic interesującego, jestem sobie zwyczajną niepozorną dziewczyną i wcale nie jestem ładna! Więc czemu właśnie akurat ja?! Alec zaczął się bawić ramiączkiem mojej bluzki... To zsuwa, to zakłada tą odrobinkę materiału po raz kolejny. Wpatruję się w tę czynność nieco sparaliżowana nie wiedząc, co robić i nagle Alec przestaje. Delikatnie unosi moją twarz i bardzo głęboko zagląda w oczy. Nie jestem wstanie się oderwać, nie jestem wstanie nawet drgnąć. W tej chwili liczą się zielone oczy i to, że to właśnie jest Alec. Odległość między nami zmniejsza się nieznacznie, gdy on opiera swoje czoło o moje i uśmiecha się.
- Ślicznie wyglądasz, gdy się rumienisz – mhrr... ten głos!
- Co ty nie powiesz – wpatruję się w te usta.
Moje myśli krążą jedynie wokół jednego jedynego zakazanego pragnienia. Chce cię pocałować, Alec! Wtem jakiś szelest odrywa mnie naglę od tej kontemplacji! Niechętnie spoglądam w bok i... ugh! Ginny! Jest bardzo wściekła sądząc po gromach, które ciska w moja stronę. A wisi mi to! Alec obejmuje mnie gwałtownie i usadza przed sobą między umięśnionymi udami. Sztywnieję nagle wiedząc, co jest tuż za mną. Alec przyciąga mnie władczo coraz to bliżej siebie.
Jestem jego tarczą obronną!
Ha!
Tryumfalnie przyglądam się pieniącej się w bezsilnej złości Ginny cały czas czując silne mięśnie jego ud...
- Hej Liz... To może przedstawisz mi swojego znajomego – wita się słodko.
- To jest Alec, a to jest Ginny – krótko, zwięźle i na temat.
- Nie widziałam cię wcześniej w mieście, kiedy przyjechałeś?
Ginny ostrożnie siada na trawie skwapliwie odsłaniając jeszcze więcej ciała. Strzela oczami do Aleca starając się go zainteresować i tu niespodzianka, bo ja jestem po drodze... Rumienię się gwałtownie, bo właśnie w tej sekundzie umysł przetworzył obraz na rozum. Siedzę w parku pod drzewem między nogami szaleńczo przystojnego Aleca i chronię go od natarczywej Grey! Matko Boska, co ja wyprawiam! Chcę się wyrwać i uciec natychmiast, ale Alec delikatnie zacieśnia swój uścisk i ani drgnę.
- Jestem od niedawna. W zasadzie to byłem u brata i rano miało mnie nie być, ale Liz skutecznie odwiodła mnie od tego pomysłu. Przepraszam cię, ale my musimy już iść. Jeśli mamy przyjść do ciebie to zakupy są jak najbardziej na miejscu.
Szczęka Ginny opadła do samej ziemi tak jak i moja. Oboje wstajemy i krótkim „pa” żegnamy natrętną. Nie mija nawet minuta, gdy wybucham niekontrolowanym śmiechem. Obrazek zdumionej Ginny pozostanie w mojej głowie na zawsze! A teraz idziemy na zakupy. Znaczy się Alec idzie, bo ja już wiem, co na siebie włożę.
Ramię w ramie kroczymy ulicami Vermont przyglądając się uważnie każdej wystawie sklepowej. Nie wiem, czego konkretnego szuka Alec, ale... oh! Moja uwaga skupia się na pięknej czarnej sukience. Zatrzymuję się gwałtownie wpatrując się w ten skrawek materiału. Niestety, jak to facet, Alec natychmiast zaciąga mnie do środka i zmusza do przymierzenia tego cacka. Efektem jest jego pełne zaskoczenie nie pozbawione uznania. Znowu mnie rozbiera wzrokiem! Już ja mu dam! Menda przebrzydła. Żeby zakamuflować zażenowanie uważnie studiuję cenę i natychmiast zawracam do przymierzalni. Nie będę nawet nosić czegoś, co ma pięć zer! Tylko siłą udaje mi się wypchnąć Aleca na zewnątrz.
I chwilkę później znów jesteśmy w sklepie tyle, że tym razem to Alec się stroi. Chichocze rozbawiona jego długimi gdybaniami czy wybrać czarna bluzę czy może niebieską. Oczywiście kupuje obie, a następnie przymierza bojówki. Chwila wahania i wychodzi z przymierzalni... Nie ma na sobie koszuli. Jak zahipnotyzowana wpatruje się w jego umięśnioną, gładką jak pupcia dziecka klatkę piersiową.
W co ja się wpakowałam!
- Kupuj i idziemy! – warczę zirytowana własną słabością i odwracam się do niego tyłem.
- No, co? Prawda, że te bojówki są ładne! – chwali się. – Będą pasowały na imprezę! – dodaje.
Tiaa... A ja zamiast skupić się na tej cholernej imprezie będę miała ciebie przed oczyma. To będzie straszna tortura.
CDN.
Rozdział – 8
„Odwiedzić Cody’ego i ruszać do domu na spotkanie z Gorgoną tudzież chronić swój tyłek przed ożenkiem w wydaniu babki” - taki był mój pierwotny plan. A że z moich planów zazwyczaj nic nie wychodzi, to ja już nic nie poradzę. Przykładem może być Elizabeth, która właśnie w tej chwili siedzi tuż przede mną między moimi nogami i chroni od tej wścibskiej Grey. I wystawia na próbę moje własne ciało, które już od dłuższej chwili alarmuje o stanie wrzenia i najwyraźniej domaga się Liz. Zdecydowanie powinienem ją jakoś inaczej usadzić, ale teraz już nie było odwrotu. Byle by przetrwać ciężkie chwile. Ale wróćmy do gaduły Grey.
Za pierwszym razem nie przypominałem sobie, kim jest ten rudzielec z bądź co bądź całkiem niezłym ciałkiem, ale już pamiętam. Natrętna małolata wiecznie szwendająca się za swoją siostrą Amy, z którą kiedyś byłem. Upierdliwość weszła jej w krew. Nie ma co! Tylko tego mi brakowało, żeby teraz ten dzieciak wyskoczył przy Liz o moim pochodzeniu. Po prostu pięknie! Czas się wycofać zanim różowa landrynka powie cokolwiek.
- Nie widziałam cię wcześniej w mieście. Kiedy przyjechałeś? – Pyta nagle Ginny wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia.
- Jestem od niedawna. W zasadzie to byłem u brata i rano miało mnie nie być, ale Liz skutecznie odwiodła mnie od tego pomysłu. Przepraszam cię, ale my musimy już iść. Jeśli mamy przyjść do ciebie to zakupy są jak najbardziej na miejscu – odpowiadam zimno.
O! Chyba trafiłem w czuły punkt, bo nagle dziewczątko zrobiło się białe jak papier z wściekłości. I w tej jednej chwili przyjrzałem się Ginny. Zdecydowanie nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Za wiele można z niej wyczytać od razu. Liz jest zupełnie inna. Hmm... Chyba możemy sobie iść. Wstaję i pociągam Liz za sobą. Czas mija zaskakująco szybko, kiedy przebywam z nią. Jeszcze zanim spotkałem się tym z aniołem miałem przyjemność śnić to coś zakazanego i moją towarzyszką w tym wszystkim była właśnie Liz. Efektem było lekkie niewyspanie i nieprzerwany potok myśli na temat tej kobietki.
Przyglądam się wystawom sklepowym, które ni stąd ni zowąd pojawiły się przed moimi oczami. Na dobrą sprawę, jeśli by się poważnie zastanowić to raczej Liz stanowi obiekt moich obserwacji. Z przyjemnością kontempluję jak się uśmiecha i zachwyca najdrobniejszymi szczegółami otoczenia. Zdecydowanie podoba mi się ta spontaniczność. I nagle przystaje. Cokolwiek zdumiony podążam za jej wzrokiem i uśmiecham się diabelsko. Zdecydowanie powinna przymierzyć tę sukienkę. Zaciągam ją do środka ignorując dzikie protesty i sam z czcią podaję materiał. Gromiąc mnie wzrokiem znika za kotarą. Czekam chwilę w napięciu wyobrażając sobie jak też będzie w tym wyglądała. Liz wychodzi.
Piękna...
To moja pierwsza myśl. Uważnie lustruję jej drobną postać nie chcąc, aby nie umknął mi ani jeden szczegół. Sukienka kończy się tuż za kolanami odsłaniając kształtne łydki i drobne stopy. Nieco wyżej czarny materiał dokładnie wpasował się w ciało Liz i... Hmm, co to jest za jej plecami? Przechylam nieco głowę by bliżej się przyjrzeć. O rany! Śliczny naszyjnik z przodu stanowił potężne wykończenie na tyłach sukienki. Drobne łańcuszki brylancików łagodnymi falami spływały w dół. Przełknąłem ciężko, ale zanim cokolwiek zdążyłem zrobić lub powiedzieć Liz znikła mi sprzed oczu.
Zdecydowanie Liz dostanie tę sukienkę, ale nie teraz. Nie dziś...
Z rozbawieniem przyglądam się rumieniącej się dziewczynie i daję się wypchnąć ze sklepu. Nie mija minuta, gdy pośród gąszczu sklepów wychwytuje coś, co mnie interesuje. Natychmiast wchodzę do środka i nie marudząc za długo wybieram czarne bojówki i dwie bluzy. Sekundkę na przebranie i czas się pokazać Liz. Hmm... Zdecydowanie podoba mi się jak ta kobieta się rumieni.
- Kupuj i idziemy! – mruczy gniewnie Liz.
- No, co? Prawda, że te bojówki są ładne! – bronię się. – Będą pasowały na imprezę! – dodaję gwoli wyjaśnienia.
Nieco zdumiony podążam do kasy i po chwili znów jesteśmy na ulicy. Liz wyraźnie jest wściekła, a ja nie mam pojęcia, dlaczego. No przecież nic nie zrobiłem! Zupełnie już nie rozumiem tej kobiety. Pokręciłem głową i ponownie zająłem się obserwowaniem Liz. Lata w Maticore nauczyły mnie wnikliwej obserwacji. Kroczyła dumnie lekko kołysząc biodrami i raz po raz ukazując mi kawałek umięśnionego brzucha. Ciekawe, w co zamierza się ubrać na tą śmieszną imprezę i oby to nie było coś w stylu Ginny Grey, bo nie będę w stanie jej chronić przed innymi napalonymi nastolatkami, ani tym bardziej przed samym sobą.
- Oprowadzę cię do akademika – zaoferowałem ostrożnie.
- Dobrze – odpowiada Liz i uśmiecha się tajemniczo.
Nie lubię, kiedy kobiety uśmiechają się diabelsko, bo potem wychodzą z tego same problemy. Ale Liz wygląda ślicznie jak się tak uśmiecha, już uwielbiam jej uśmiech. Szybko odnajduję wóz i dwornie się kłaniając otwieram drzwi by mogła wsiąść, a po chwili sam ląduję za kierownicą. Nie odzywa się ani jednym słówkiem tylko uśmiecha, rozpraszając moją uwagę bardzo skutecznie. Jeszcze chwila i zatrzymam ten samochód i własnoręcznie scałuję ten uśmiech! Wystawiasz mnie dziś na bardzo ciężką próbę...
- Więc, w co się ubierzesz – pytam by jakoś rozładować napięcie kumulujące się we mnie.
- Zobaczysz! To będzie niespodzianka... Właściwie to się nawet przydasz – odpowiedziała patrząc mi w oczy. – Patrz na drogę – jej kuszące usta zadrgały w uśmiechu.
- Z tobą u boku to trudne – odbijam piłeczkę, ale niechętnie zwracam wzrok w stronę jezdni i cudem udaje mi się uniknąć stłuczki. – Jak jedziesz krowi ogonie! – wrzeszczę na opasłego starca w pikapie.
- Uspokój się! – syczy Liz.
- Nienawidzę takich! – zgrzytam zębami. – Jadą po ulicy jak gdyby byli sami...
- Pft! A kto wgapiał się we mnie zamiast patrzeć na drogę? – Liz zgromiła mnie wzrokiem.
- Ja – uśmiecham się. – Ale ten niewydarzony palant i tak mnie wkurzył.
- Więc zmieńmy temat, a ty oddychaj głęboko albo śpiewaj sobie mantrę...
Prychnąłem, a może raczej należałoby powiedzieć - roześmiałem się. Ja i man... Coś tam za kierownicą. Z przyjemnością wsłuchuję się w śmiech Liz. To miło, że się uśmiecha, bo ta mina sekutnicy, która u niej widziałem jak się spotkaliśmy, wcale mi się nie podobała. O tak, Liz jest piękną kobietą.
- Ej! Stój! Pojechałeś za daleko!
Ocknąłem się i nieco zawstydzony wycofałem z powrotem w stronę akademika. Wyskoczyłem z wozu zanim Liz cokolwiek zdążyła zrobić i znów otworzyłem jej drzwi. Poczym dumny i blady podążyłem do wnętrza budynku tuż obok małej furiatki. Zaskakująco szybko pokonaliśmy chyba ze cztery kondygnacje schodów i wreszcie nareszcie dotarliśmy do upragnionego celu. Ale drugiej brunetki siedzącej pod drzwiami pokoju to ja nie przewidziałem.
- Co się stało Marthy? – pyta Liz.
- Nic! Zgubiłam te cholerne klucze! – mówi gniewnie.
- Chodź, ja mam klucze... Wejdziemy i wszystko mi opowiesz – proponuje Liz.
Hello, ja też tu jestem. Też potrzebuję twojego pocieszenia, Liz! Bezczelnie wchodzę do pokoju i rozsiadam się na pierwszym lepszym łóżku. Cokolwiek zdumiona Marthy rzuca się na drugie i przygląda mi się chwilę. Albo mi się zdaje, albo tę kobietę widziałem już znacznie wcześniej niż dzisiaj... Brunetki mnie prześladują!
- Wiem gdzie cię widziałam blondasku – uśmiecha się zwycięsko.
- Widziałaś mnie – unoszę brew zdumiony. Liz trzaska drzwiami łazienki, a po chwili daje się słyszeć szum wody. Och... Tego już za wiele! Przez głowę przepływa mi, co najmniej tysiąc myśli, co mógłbym robić z Liz pod prysznicem
- Tak. Byłeś na dyskotece, u Toma i przykleiłeś się do Liz na parkiecie.
- Naprawdę? – to nie sen! To się działo naprawdę – Dobrze wiedzieć – uśmiecham się diabelsko. – A co taka smutna jesteś?
- Ech szkoda gadać! Liz pośpiesz się do cholery.
Drzwi do łazienki otwierają się i wychodzi Liz. Ma na sobie czarne bojówki, które wyglądają jakby zaraz miały się zsunąć z tych kuszących bioderek i czerwoną bluzeczkę na cieniutkich ramiączkach. Mogę cię już zacząć chrupać? Powoli przebiegam wzrokiem po całej jej drobnej postaci z uznaniem uśmiechając się. Myśl, że dziś będę trzymał Liz w ramionach krzepi moje nieco nadwerężone ciało. Zdecydowanie tego mi potrzeba.
- Czas leci zdecydowanie za szybko – mruczy gniewnie spoglądając za okno gdzie już panuje półmrok.
To już tak szybko mija ten czas? To wprost nie możliwe... Spoglądam na zegarek stwierdzając, że jest już tak późno. Warto by było się przebrać. Hm... Jednak nie obejdzie się bez opuszczenia na pół godzinki Liz. A wcale mi się to nie podoba. Wcale.
- Wracam za pół godziny. Ani mi się waż stąd ruszać. – mówię i wychodzę.
- Zwariował. – słyszę jeszcze za sobą głos Liz.
O tak, moja droga. Zwariowałem, ale na twoim punkcie. Szybko wskakuję do samochodu i ekspresem przemieszczam się w stronę hotel. Szybki prysznic, krótka decyzja, co na siebie włożyć i mogę wracać do Maleństwa. To będzie zdecydowanie przyjemna noc. Akademik osiągam zaskakująco szybko i znów uprzejmie pukam do drzwi. Drzwi otwiera Liz. Na Blue Lady!
- Jesteś piękna – mamroczę. A co! Komplementów dla pięknej kobiety nigdy dość!
- Nie ma karmelków... – Marthy wybija mnie z kontemplacji jednocześnie sprawiając, że chce mi się śmiać.
- W lodówce jest mleko skondensowane słodkie, gotuj trzy godziny. Ciasteczka są na kuchni trzecia szuflada od środka na samym dole w rogu – instruuje Liz. – Alec idziemy.
Wypycha mnie z pokoju i siłą wyciąga z akademika. No cóż czas na przedstawienie u Grey. Na samą myśl dostaje szczękościsku i wcale nie widzi mi się wejść do paszczy lwa. W zasadzie to nawet nie wiem gdzie w ogóle mam jechać tak w ogóle...
- A gdzie ona tą „imprezę” urządza?
- W swoim domu oczywiście. To jest dwie przecznice stąd.
Ginny Grey strzeż się, bo nadchodzę! I niech cię ręka boska broni przed gadulstwem. Zatrzymuje się przed ogromnym białym budynkiem i wprowadzam nieco zdenerwowaną Liz do środka.
Zabawę czas zacząć!
CDN.
Rozdział – 9
Droga z akademika do domu Grey minęła jak sen, którego wcale nie pamiętam. Zielonooki diabeł nie odstępował mnie ani na sekundę i muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało. Starałam się za wszelką cenę ignorować słodki dreszcz, który przepływał po kręgosłupie za każdym razem, gdy Alec brał mnie za rękę lub obejmował władczo. Weszliśmy oboje do jasnego i przestronnego holu... oczywiście wypełnionego landrynkami i jakimiś elegancikami rozmawiającymi cichutko. Uniosłam brew nieco zdumiona, bo raczej nie tego się spodziewałam. Jeśli impreza to raczej muza na cały regulator i dzikie tańce! A tutaj widzę drętwy bankiecik.
Litości!
Spojrzałam na Aleca, który przemknął wzrokiem po wszystkich i westchnął ciężko, co było zastanawiające. W następnej chwili zostałam pociągnięta w stronę baru. No tak tego powinnam była się spodziewać i nie powinno mnie to zdziwić. A jednak! Kto to widział, żeby zaraz się zabierać za picie? Hm...?
W zasadzie to ja sama.
Piję czasem jakbym oszalała.
Ale to się wytnie.
Uśmiechnęłam się leciutko i pokręciłam głową rozsiadając się na nadzwyczaj wygodnym stołku tuż przy barze. Przez chwilkę obserwowałam jak Alec wymienia grzeczności ze swoim dawnym kumplem, który chyba przypadkowo się tutaj zjawił, a po chwili pośród drętwych panienek wypatrzyłam didżeja, który znudzony popijał jakiś trunek. Już miałam wstać, gdy nagle koło nas pojawiła się jakaś blondyna.
- Alec?! A miało cię tutaj nie być? Co u ciebie? – witała się żywiołowo wyciskając mu zakazanego całusa na policzku.
Wcale tego nie widziałam!
- Mmm... A ty z Zackiem, co tutaj robicie? U Grey! – Alec zupełnie mnie ignorując uścisną ją krótko.
- Wyśledziliśmy Cody’ego i chcieliśmy go odwiedzić, a po drodze napatoczyła się ona - odparła dziewczyna.
I choć blondyna za bardzo się kleiła do Aleca to jakimś sposobem zdobyła moją sympatię. Nareszcie zostałam zauważona. Blond aniołek uniósł brwi, po czym przeniósł wzrok na Aleca, potem na mnie, jak gdyby miała sprężynę zamiast szyi, a potem uśmiechnęła się.
-Jestem Asha, a ty?
-Liz.
-Dawno nie widziałam Aleca w towarzystwie kobiety – mrugnęła do mnie – ale to dobrze, bo zdecydowanie potrzeba mu kogoś, kto wreszcie trochę go zmiękczy – błysnęła ząbkami.
-Hm – nie przyszła mi na myśl żadna konstruktywna odpowiedź, zwłaszcza, że Alec właśnie spojrzał mi w oczy.
Na długą sekundę zapomniałam o bożym świecie wpatrując się jego roześmiane oczy, w których lśniła duma. Ale zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, ktoś brutalnie pociągnął mnie na parkiet. Nieco zdezorientowana zarejestrowałam, że stoję przy didżeju, a Asha już wybiera płytę. Oby to było coś porządnego, bo chały nie zniosę. Ledwie sekundkę później szalone dźwięki muzyki zaprosiły mnie do tańca. Skorzystałam z zaproszenia natychmiast i już po chwili szalałyśmy obie z Ashą świetnie sobie poczynając na parkiecie. Zupełnie zignorowałam zdegustowane spojrzenia panienek i zachwycone panów. Zachwycona ostrym brzmieniem dałam się porwać muzyce. Gwałtownie wirując przymknęłam oczy i uśmiechnęłam się sama do siebie. Zostawiłam świat tuż za drzwiami, bo w tej chwili panowała we mnie muzyka. Pozwoliłam jej krążyć w całej mnie, każdej komórce mojego ciała.
Obrót.
Zmysłowe, wyuczone kroki.
Ktoś mnie prowadzi.
Łagodny łuk ciał.
Natychmiast otwieram oczy i napotykam jego bezczelnie rozbawiony wzrok. W zaskoczeniu natychmiast łapię się jego koszulki mając wrażenie jak gdybym się wywracała! O-oł! Jejku! Niewiele brakowało, a upadła bym. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Trzymam cię – słyszę głos Aleca.
Aż za dobrze czuję ciepło przenikające przez cienki materiał bluzeczki gdyż trzyma on swoją dłoń na moich plecach. Rumienię się gwałtownie i stanowczo próbuję jakoś się odsunąć. Natychmiast też przyciska mnie jeszcze mocnej do siebie uśmiechając się jakoś tak dziwnie. Nie podoba mi się to, a zanim cokolwiek zdążam zrobić on obraca mnie w piruecie. Uh... Dobrze tańczy. Pierwszy chłopak, z którym naprawdę mogę potańczyć. Ah! Raz kozie śmierć!
- Wiem – odpowiadam i całkowicie się rozluźniam.
Jednakże słodki taniec nie trwa zbyt długo, bo nagle muzyka urywa się. A już tak miło było! Przez moją zamroczoną głowę przetacza się jakiś cichy pomruk i nagle wszyscy obecni kierują się w stronę... jadalni! Jak żyję czegoś takiego na imprezie jeszcze nie widziałam! Alec trzyma mnie za rękę zapewne po to abym się nie zgubiła. To miłe.
- Alec ty usiądziesz tutaj – głos Ginny sprowadza mnie gwałtownie na ziemię. – A ty, Liz, tam.
-Mylisz się Ginny. Liz usiądzie koło mnie.
Obserwuję zdumienie przeradzające się we wściekłość na twarzy rudej. Zdecydowanie nie kryję satysfakcji. Ginny jest cholernie wkurzająca z tą swoją natarczywością i zupełnie nie podoba mi się to, że tak rządzi ludźmi. To wpływa niekorzystnie na innych uczestników. Zostaję zdecydowanie usadzona na krześle, a zaraz obok mnie siada Alec. Rudzielec odmaszerowuje i zasiada u szczytu stołu. Chyba nie rozumiem, o co tej kobiecie w końcu chodzi, bo jest strasznie niezdecydowana. Wzruszam jedynie ramionami i zabieram się do jedzenia.
-Więc... Elizabeth. Kim jest twój ojciec? – słyszę głos Ginny.
- Właścicielem niewielkiego Crashdown w Roswell – odpowiadam i zanurzam widelec w sałatce.
- To co ty tutaj robisz? Czy nie powinnaś pomagać ojcu w „niewielkim” Crashdown? Przecież sam sobie nie da rady. A co robisz? Pracujesz przy zmywaniu?
- Nie. Jestem kelnerką – odpowiadam wciąż jeszcze panując nad sobą.
- Ach. Kelnerką... – trzy dziewczyny siedzące tuż przy Ginny chichoczą.
- Czy jest coś niestosownego w byciu kelnerką? – pytam nagle zaciekawiona.
- Hmm... Usługujesz ludziom. Spełniasz ich „wszystkie” zachcianki – bezczelna flądra mruga do mnie!
- Podaję jedzenie ściślej biorąc – odpowiadam chłodno. – P-r-a-c-u-j-ę jeśli nadal nie rozumiesz.
- Zupełnie nie rozumiem jako obsługiwanie ludzi można nazwać pracą. Jeśli byś miała stanowisko w firmie. Wysokie stanowisko. To rozumiem, ale posada kelnereczki to raczej nie jest zbyt ambitne – drąży Ginny.
- A pieniądze nie są ambitne? Dziecko drogie, czy ty myślisz, że ja tam haruję od rana do wieczora za friko? To powiem ci, że jeszcze nie znasz wartości pieniądza, z którymi to się tak obnosisz – uśmiecham się spokojnie.
- Słucham! Przyjechałaś tu wczoraj i już się panoszysz! Radzę ci wyjedź zanim coś pójdzie nie po twojej myśli, Elizabeth Parker!
- Albo brak ci mleczka, albo naprawdę jesteś tak pusta, na jaką wyglądasz. Milcz Ginny Grey, bo JA mogę sprawić, że nic „nigdy” nie pójdzie po twojej myśli.
Obracam się gwałtownie w stronę skąd dochodzi kpina. Unoszę w zdumieniu brwi widząc drobną uśmiechniętą od ucha do ucha blondyneczkę opierającą się o framugę drzwi.
- Hotaru?!
CDN
![Image](http://i14.photobucket.com/albums/a336/martus-ka/syg1.jpg)